Nowy numer 11/2024 Archiwum

Gdzieś w Polsce

To nie lekarz czy inny pracownik – to system lecznicy skierowany jest ku depersonalizacji całego układu.

Dobrze przywdziać czapkę niewidkę i pojechać gdzieś w Polskę. Z tą czapką to tak w przenośni. Byłem z dala od stron, gdzie mnie wszyscy znają. Wyglądałem na kogoś z domu opieki, co to z pacjentem na wózku przyjechał do przybytku zdrowia. Nie jestem dziennikarzem śledczym, dlatego zostańmy przy tytułowym „gdzieś w Polsce”, a placówkę będę nazywał „lecznicą”. Nie chodzi o wytykanie jednostkowych błędów, a o szeroki, społeczny problem.

Czekamy w kolejce. To znaczy kolejka jest, ale jej nie ma. Czekający „obstawiają”: teraz będzie 15! Nie trafione, było 22. Komunikat przy wejściu wszystko wyjaśnia. Wrócimy do niego. Póki co zjawił się jeszcze ktoś. Wiek 70+. Nazwałem go „Aleksander” (skojarzenie z Fredrą). Znasz, Czytelniku, atmosferę kolejek w przychodniach. Nastroszeni i zamknięci w sobie ludzie. Miny doskonale obojętne, co już jest nieprawdą, bo wszystkich trapi coś nieobojętnego. Każdy jest zamkniętym światem, a komunikacji pomiędzy tymi światami nie ma. Zdawkowe „ńbry” nie jest przecież komunikacją.

Chwila i Aleksander zagadał wszystkich. Czym? Wszystkim i niczym. Bo rzucił jakieś zdanie w lewo, drugie za siebie. Coś na temat, coś niby od tematu. Druga chwila – i rozbawił wszystkich. Większość włączyła się w tę rozmowę. Już wiedzieliśmy, że choruje, że już nieraz był tutaj. Raz to nawet czekał od 7 rano i doczekał się tylko tego, że się w ogóle nie doczekał. „Coo? Zdrowia nie ma? Ale humor dopisuje!”

Wpatruję się we wspomniane ogłoszenie, sfotografowałem, żeby czegoś nie przekręcić. W chwili ciszy ktoś ciężko westchnął. „Najgorsze to to czekanie”. Aleksander całkiem poważnie zapytał: „Czekanie? Czekanie... na co...” Pytajnik i bez pytajnika. Za tym jednym słowem kryje się wiele treści. Wszyscy czekają na swój numerek. Wszyscy czekają na werdykt, iż nie muszą już więcej przyjeżdżać. Może niektórzy odliczają czekanie do czasu przeżycia, jakiego się domyślają... Każdy ma własną treść, którą może zamknąć tym jednym słowie: czekanie. Ktoś już odchodził. „Zdrowia życzę”. Odpowiedź sięgnęła przyczyny ostatecznej: „Zdrowia? To od Boga”. Następny numerek dostał termin na sierpień. Aleksander skomentował: „Na sierpień? Toż to pół roku gwarancji!”

Mój pacjent cierpliwość stracił. „Oddaj im ten numerek. Wracamy do domu”. Wszedłem do gabinetu. Doktor obrócił się tyłem, pani przy komputerze powiedziała, że nie może przyjąć, a zaraz nas poproszą. W obliczu wszechwiedzących milczeć należy. Zawołali nas: „23” (bez wykrzyknika). Pani przy komputerze robiła wrażenie, że jest częścią urządzenia peryferyjnego przekładającego mruczenie lekarza na stuknięcia w klawisze. Lekarz? Nie odpowiedział na nasze „dzień dobry”, chorego nie zauważył. Dokonał jedynie stosownej obdukcji stosownej części organizmu chorego. Owszem, odpowiedział na pytanie, a właściwie jednym słowem potwierdził nazwę leku. Dał recepty i termin. Też pół roku gwarancji. Gdy wychodziłem, nie powiedziałem „do widzenia”. Bo wiem, że następnym razem będzie inny lekarz. Bezosobowy lekarz, bezosobowy chory, bezosobowy styk kilku osobników gatunku homo sapiens. A dlaczego nie wywołali „23” wcześniej (mimo adnotacji „poza kolejnością”)? Z półsłówek domyśliłem się, że z gabinetów diagnostycznych (drugi koniec korytarza) nie dotarły wyniki. A miały być zanim dojedziemy wózkiem... To też skutek depersonalizacji.

Jeszcze raz popatrzyłem na komunikat w sprawie kolejności. Brzmi on tak: «Wydawane „numerki” podczas rejestracji w ..... stanowią identyfikator wywoływanej osoby oczekującej w danym dniu na świadczenie zdrowotne. O kolejności przyjęć decyduje lekarz».

Teraz pojąłem. To nie lekarz czy inny pracownik – to system lecznicy skierowany jest ku depersonalizacji całego układu. Choć jest napisane „osoba”, to w rejestracji zamienia się ona w numerek. Nie jest pacjentem, jak było przez dziesięciolecia, lecz jest numerkiem oczekującym na świadczenie zdrowotne. Kiedyś leczono człowieka, teraz ważna jest jednostka chorobowa (też pewnie ma swój numerek). A jak pacjent jest nosicielem kilku jednostek chorobowych? Nie wiem, ale mam daleko idące obawy.

Nie lekarz – ten, czy inny – jest winien. Nie panie w rejestracji czy w gabinetach, nie twórca niefortunnego komunikatu. Oni wyrośli w atmosferze depersonalizującej lecznictwo. Przyczyn szukałbym wysoko, a ich korzeni przed wielu laty. Dzisiejsi pracownicy lecznictwa już sprawy nie widzą. Ponadto w skrajnych przypadkach depersonalizacja ulega mutacji w kierunku dehumanizacji. Wiem, nie wszędzie i nie jednakowo. Są lecznice, w których wciąż są pacjenci – a nie osoby oczekujące świadczenia zdrowotnego. Te szpitale i szpitaliki, te przychodnie i gabinety przyciągają tłumy pacjentów z daleka. Nie zawsze są tam wybitni specjaliści po zagranicznych stażach. Ale zawsze są to ludzie, którzy nie ulegli pokusie i presji wygodnej depersonalizacji.

Droga naprawy? Na pewno długa. Bardzo długa. Tego nie załatwią nakłady finansowe, tego nie uzdrowią urzędnicy. Potrzebna zmiana filozofii myślenia o lecznictwie. Potrzebna solidna podwalina etyczna i moralna. A to jest trudne. Pan Aleksander swoim gadaniem i bezpośredniością dokonał takiej małoskalowej personalizacji kolejkowego tłumku. A jakby tak lekarz – czy w gabinecie, czy na korytarzu... Nie mam czapki niewidki i wszędzie wejść nie mogłem, dlatego powiadam: to tylko moje impresje, prawda pewnie nie jest aż taka skrzecząca.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy