Czajnik Martina Murraya

Andrzej Kerner Andrzej Kerner

publikacja 01.11.2020 11:25

Zatem, wszyscy nasi bliscy zmarli, gotujcie wodę w czajnikach, kiedy przybędziemy. A przybędziemy na pewno.

Czajnik Martina Murraya Cmentarz na wyspie Omey (Irlandia, Connemara). Andrzej Kerner /Foto Gość

Noc z 20 na 21 października 1960 roku Thomas Lacey spędził na wyspie sam. Rozpalił ogień w kominku, przy stole ustawił trzy krzesła, otworzył drzwi domu na oścież. Kilka godzin wcześniej 24 ostatnich mieszkańców ­Inishark opuściło wyspę na zawsze i przeniosło się na stały ląd, o ile tak można określić Irlandię. Thomas, najstarszy mieszkaniec (74 l.), odmówił wyprowadzki.

Jedenaście lat wcześniej w wielkanocny poranek jego dwaj synowie, Martin (28 l.) i Michael (22 l.), oraz ich kuzyn Peter wsiedli do curragh, rybackiej łodzi Irlandczyków, i odbili od brzegu sąsiedniej wyspy Inishbofin po świątecznej Eucharystii. Odtąd braci Laceyów już nikt nie widział. Ciało Petera odnaleziono kilka dni później w wodach zatoki Cleggan, kilkaset metrów od Inishbofin. Thomas Lacey odmówił opuszczenia rodzinnej wyspy, ponieważ wciąż czekał na znak od synów. Następnego dnia po nocy, w której został sam na wyspie, powiedział ks. Johnowi ­Flannery’emu, proboszczowi ­Inishbofin i Inishark, że jego chłopcy przyszli do domu. I odpłynął z Inishark na zawsze, nigdy już tam nie wrócił.

Światło w oceanie, na łąkach i górach

Stoję przy celtyckim krzyżu na cmentarzu usytuowanym na brzegu wyspy Omey, nad grobem rodziny Laceyów. U podnóża krzyża kamienna tabliczka z inskrypcją: „Thomas Lacey 1886–1973 – ostatni król Inishark”. Nazywany był raczej ojcem tej wyspy, ale cmentarz usprawiedliwia odrobinę patosu. Wokół mnie nierówne szeregi rzeźbionych w kamieniu celtyckich krzyży. Groby sięgają XVIII wieku. Obok osobny cmentarz anglikański – tam widzę krzyże łacińskie. Jesteśmy w miejscu związanym z jednym z największych świętych Irlandii – św. Brendanem Żeglarzem. Według legend dotarł on na swojej łodzi do Ameryki. Dalej na zachód od Omey, Inishbofin i Inishark – dopiero Nowa Funlandia. Wody Atlantyku są dziś spokojne. Godziny odpływu pozwalają stopą mniej więcej suchą przejść z lądu na Omey. To jedna z atrakcji Connemary. Światło słońca na chropowatych, usianych głazami łąkach wyspy rozkłada się w zapierający dech w piersiach, łagodny sposób. Słuchamy szumu oceanu. Dwoje Bretończyków wyławia ostrygi w malutkiej zatoce. Nie potrafię opisać piękna tej chwili, choć wiele słów zachwytu napisałem już na temat Irlandii. Może za wiele już słów, może wystarczy być, odczuwać, wciągać zmysłami dary tego skrawka świata? Obmywa mnie to światło, szum wody, widoki na morze, wysepki, góry.

Co tu kryć: po roku trudnych przeżyć dosłownie uciekliśmy z żoną na dziesięć dni do Irlandii, do jej części zachodniej, a dokładnie do regionu Connemary (hrabstwo Galway). To miejsce można by dowcipnie spuentować tak, jak zrobiła to rodzina Joyce’ów, stawiając w wiosce Recess pomnik (!) pt. „W tym miejscu w roku 1897 nic się nie zdarzyło”. Koniec świata. Albo jego początek? Poszarpane, trudno dostępne wybrzeże Atlantyku, surowe, nagie góry, jeziora co dwa kilometry, 77 odcieni zieleni i brązu, torfowiska, bagniska, łąki, wrzosowiska, mchy, głazy, drobne owieczki z Connemary o czarnych głowach i nóżkach, śmiało podążające drogami publicznymi. Światło rozproszone w wyjątkowy sposób. Mgły. Powietrze pachnące słodko. Deszcz inny.

Puchar u Griffina

I nic się nie zdarzyło. W miasteczku Clifden Irlandczycy w niemal każdym pubie grali swoją muzykę codziennie, od wczesnych godzin popołudniowych. Ksiądz proboszcz James Ronayne mówił w homilii o tym, jak wielkie znaczenie mają muzyka, poezja, malarstwo – które podnoszą naszą duszę do Boga, napełniając nas radością. To prawda. Widać to w każdym z ponad 20 słynnych pubów w Clifden. W pubie u Griffina widać więcej. Pan w zielonym kapelusiku z piórkiem, odstawiona elegancko nastolatka, dwóch Amerykanów z lekkim niedowierzaniem patrzących na tłum do ostatniego cala kwadratowego wypełniający bar, na którego środku pan w kapelusiku posadził na taborecie moją żonę. Wszyscy mają na twarzach światło radości podniesionej do poziomu ekstazy. W sobotnią noc do Griffina przybyli bohaterowie całego Galway – zwycięzcy narodowych rozgrywek w hurlingu. Śpiewy, tańce, okrzyki to nie tylko wyraz sportowego triumfu. Chłopcy z teamu są najzwyczajniej szczęśliwi, są szaleni, zdają się wybuchać z radości, a wraz z nimi wszyscy zameldowani na sobotnio-niedzielną noc u Griffina. Srebrny puchar Liama McCarthy’ego za najbardziej upragnione zwycięstwo w Irlandii mamy na wyciągnięcie ręki. Jesteśmy szczęśliwi, sam św. Brendan nie wie dlaczego. Śpiewamy na całe gardło „Fields of Athenry”, hymn irlandzkich kibiców. Niech ta noc się nie kończy. Jest w niej światło wspólnoty przenikające stare deski podłogi pubu i przebijające się przez jego sufit. Ksiądz Ronayne w biało-zielonym szaliku wita się z grupą siedzącą obok, pan w zielonym kapelusiku znacząco podnosi na ten widok brwi.

Flet Bena

Wobec Irlandczyków jestem bezkrytyczny. Tym razem nie zajmuję się analizą stanu społeczeństwa, Kościoła, państwa irlandzkiego, nie robię żadnych wywiadów, nie dopytuję. Niczego nie muszę. Na Boga Irlandczyków i Polaków – jakie to wyzwalające. Kocham tę wyspę i tych ludzi, ich sposób życia, zachowania, dowcip, uważność wobec drugiego człowieka, powiedzonka, powitania, spontaniczne podśpiewywanie na ulicach. Nie wnikam, na ile zatruł ich chrześcijańskie dusze dobrobyt, jak wielkie szkody wyrządziły liczne, okropne grzechy duchownych. Cieszę się, że Ben, właściciel sklepu muzycznego, znowu daje mi nauczkę, jak ufać człowiekowi. Bez zaliczki, zapłaty czy zastawu pozwala zabrać irlandzki flet za 85 euro, żebym sprawdził, czy mieści się w bagażu, którego wymiary restrykcyjnie określa Ryanair. Kiedy wracam do sklepu, żeby zapłacić, Ben mówi, że dał mi flet, bo mam uczciwą twarz. Śmiejemy się w głos obydwaj.

Woda w czajniku Martina

Niedaleko grobu Thomasa Laceya, który w ostatnią noc na Inishark spotkał swoich zaginionych w morzu synów, znajduje się grób Martina Murraya. Co ja tak o grobach? Nie mogę inaczej. Śmierć dwóch bliskich osób w ostatnim półroczu, zaginięcie w Alpach starego, dobrego kolegi ks. Krzysztofa Grzywocza. Z tym polecieliśmy na Irlandię. Tam światło i deszcz, więcej – deszcz światła, irlandzka muzyka i cisza krajobrazu Connemary przyniosły pocieszenie. Nie chcę pisać wprost, że Bóg przez to wszystko przemawiał i pocieszał. Choć przemawiał i pocieszał. Wolę powiedzieć to w irlandzkim stylu. Tak jak na grobie Martina Murraya swoją wiarę w życie wieczne wypowiedziały kochające go Essie i Betty: „Martin, miej nastawiony czajnik z wodą, kiedy przybędziemy”.

Zatem – wszyscy nasi bliscy zmarli – gotujcie wodę w czajnikach, kiedy przybędziemy. A przybędziemy na pewno.


Tekst z "Gościa Niedzielnego" nr 41/2017