Każdy by chciał tam być pochowany. W każdym razie - ja na pewno.
W sklepiku z chlebem i ciastami pan Jędrzejczyk zapytał dzisiaj żonę czy będzie życie wieczne.
Na grobie Martina Murraya Esterka i Ela kilka lat temu położyły granitową tablicę z wygrawerowanym napisem: „Martin, miej nastawiony czajnik z wodą, kiedy przybędziemy. Kochamy na zawsze”.
To dobra odpowiedź na pytanie kędzierzyńskiego sprzedawcy i opis życia wiecznego zarazem. Przekonuje mnie to, co napisały te dwie kobiety. Profesor teologii uczył mnie, że największą sztuką jest opowiedzieć o Bogu nie wzywając jego imienia.
Martin jako nastolatek wraz z dwoma kolegami dostał zadanie rozpalenia ognia, żeby wezwać ratunek dla ciężko chorującego mieszkańca wyspy Inishark. Na wyspie, gdzie wtedy żyli Murrayowie, nie było telefonu. Rząd ciągnął linie telefoniczne tylko tam, gdzie było co najmniej stu mieszkańców. A na Inishark mieszkało sześć rodzin. Nie było też nabrzeża portowego, do którego mogła bezpiecznie przybić łódź z lekarzem. Atlantyk przez kilka dni był niespokojny, bronił dostępu. Matka wysyłała Martina, by zmawiał za chorującego Różaniec przed kaplicą św. Leona.
Nic nie pomogło. Ani ogień wzywający pomocy ludzi, ani modlitwa. Chory zmarł w okropnym bólu, przez trzy dni głośno wzywając zmiłowania. Wszystkich mieszkańców rok po tej śmierci wysiedlono z Inishark.
Kilkadziesiąt lat później Martin Murray spoczął na cmentarzu sąsiadującej z nią wyspy Omey. Cmentarz usadowiony jest na wschodnim brzegu. To piękne miejsce z widokiem na góry zachodniej Irlandii, przybierający i wycofujący się ocean oraz plażę - czy też dno oceanu - odsłaniającą się i umożliwiającą przejście na ląd w czasie odpływu. Każdy by chciał tam być pochowany. W każdym razie - ja na pewno.
Oczywiście to tylko sentymentalizm, bo zmarłemu przecież wszystko jedno w jakim grobie leży. Czajnik i herbata będą już gdzie indziej. Ale będą. Tak konkretne jak potrafią być tylko rzeczy codzienne. Żeliwny czajnik, woda, mocna irlandzka herbata, a może i ciasteczko. Taka jest wiara Estery i Elżbiety. Równie realne - a może nawet ważniejsze - jest to, co pozwoli tej trójce być razem, pić herbatę, rozmawiać, cieszyć się sobą już bez pośpiechu i bez czekania na odpływ oceanu, by bezpiecznie wrócić do domu.
Krzyż nagrobny na cmentarzu na wyspie Omey. Andrzej Kerner /Foto Gość