Brat Bernhard Lisson SJ

Ks. dr Waldemar Labusga

publikacja 27.06.2013 21:12

Życiorys pochodzącego z Wawelna jezuity, który zginął męczeńską śmiercią w Rodezji.

Brat Bernhard Lisson SJ Ks. dr Waldemar Labusga (z lewej) tłumaczy opowieść o. Wolfganga Thamma SJ Andrzej Kerner /GN

Brat Bernhard Lisson SJ, urodził się 21 sierpnia 1909 w Wawelnie, w domu przy ulicy Opolskiej 31 (naprzeciw kapliczki). Jego rodzicami byli Hyazinth (Jacek) Lisson (zm. w 1929 r.) i pochodząca z Wrzosek Josefa (znana jako Zefa, Józefa lub Zofia) z domu Zigon (wzgl. w innej pisowni Cygon), zm. w 1953 r. Oboje spoczywają na cmentarzu w Wawelnie. Bernard był siódmym dzieckiem z dziesięciorga rodzeństwa.

Dzieciństwo

         W wieku sześciu lat Bernard zamieszkał u swojego wujka Johanna, jedynego brata matki Józefy, w jej domu rodzinnym we Wrzoskach. Wujek  miał sześć córek, a w domu w Wawelnie było ośmiu synów i dwie córki i prawie każdy z synów spędzał jakiś czas u wujka pomagając na gospodarstwie. Wujek Johann był człowiekiem bardzo pobożnym i szczególnie upodobał sobie w Bernardzie, który spędził tam prawdopodobnie cały okres szkoły podstawowej, do której chodził w Chróścinie Opolskiej. Pobożność wujka miała wielki wpływ na młodego Bernarda. Trzy jego kuzynki mieszkające w tym samym domu (Thekla, ur. 1907, Marta, ur. 1918 i Gertrud, ur. 1921), wstąpiły do Zakonu Franciszkanek. Thekla - Siostra Sulpitia została wysłana przez przełożonych jeszcze w nowicjacie do USA, gdzie pracowała przez całe życie i zmarła w 1996 r. w Springfield, w stanie Illinois. Marta - Siostra Ursina i Gertrud - Siostra Irmtruda pracowały na Górnym i Dolnym Śląsku. Siostra Ursina zmarła w Dobrzeniu Wielkim w 2007 r., a siostra Irmtruda żyje tamże.

         W 1923 roku Bernhard zaczął naukę zawodu w Domecku u kowala o nazwisku Cebula. Jego krępa budowa, szerokie barki oraz ogromne ramiona i ręce predysponowały go do tego zawodu. Ukończył naukę z tytułem czeladnika w 1926 r.         

Wstąpienie do Jezuitów

         Bernhard pracował przez sześć lat w swoim zawodzie, zanim w wieku 22 lat zdecydował się wstąpić do Jezuitów. Głęboko chrześcijańska atmosfera w domach w Wawelnie i Wrzoskach wywarła swoje piętno na Bernardzie. Co sprawiło, że wybrał życie brata zakonnego? W jednym z zachowanych dokumentów mówi, że w młodości stopniowo zrozumiał, że rzeczy, które posiada, są nic niewarte, więc zdecydował oddać Jezusowi Chrystusowi samego siebie. Ale co sprawiło, że wybrał Jezuitów? W pobliskim Opolu żyła bardzo popularna wspólnota Jezuitów, kapłanów i braci twardo stąpających po ziemi, w ścisłym kontakcie z miejscową ludnością. Rodzinna tradycja głosi, że Bernard wymykał się z domu we Wrzoskach o czwartej nad ranem, żeby piechotą zdążyć na mszę świętą o godzinie szóstej u Jezuitów, a potem wrócić do pracy w kuźni.

         10 października 1931 roku został nowicjuszem u Jezuitów w Ścinawce Średniej (wówczas Mittelsteine) koło Kłodzka. Matce powiedział, że idzie zaciągnąć się do Marynarki. Dopiero po pewnym czasie rodzina dowiedziała się, że wstąpił do zakonu. Był nie tylko gorliwym zakonnikiem, lecz również sumiennym robotnikiem i osobą bardzo lubianą w otoczeniu. W niedziele i święta po południu można go było znaleźć w oborze przy karmieniu i dojeniu krów i to właśnie na podwórzu gospodarczym zaczął rozwijać swój talent do wynalazków i improwizacji. Przebudował małą, starą, zardzewiałą lokomotywę w parownik, za pomocą którego można było przerabiać wagony ziemniaków na paszę dla bydła, a później dokonał spektakularnej naprawy łożysk starej żniwiarki.

Przeznaczenie do Afryki

         Choć wspólnota w Ścinawce Średniej cieszyła z aktywności Bernarda, poczyniono już plany, by przydzielić mu nowe, znacznie większe pole pracy. Wraz z trzema współbraćmi został wysłany w pierwszej grupie misjonarzy do nowo powstałej misji jezuickiej w Rodezji (dzisiaj Zimbabwe). Przed wyjazdem odwiedził Bowallno i Wrzoski. W Wawelnie podziwiał nowy kościół, który został zbudowany już po opuszczeniu przez niego naszej miejscowości. Bóg pozwolił mu wrócić tutaj jeszcze jeden raz od 19.12.1961 do 7.1.1962 r. Starsi mieszkańcy pamiętają jego odwiedziny.

         Po pożegnaniu Wawelna i swoich krewnych, 26 września 1935 roku rozpoczął podróż do Afryki. Grupa udała się do Hamburga, gdzie wsiadła na niemiecki statek transatlantycki Ubena żeglujący wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki do Kapsztadu w Południowej Afryce, a stamtąd do Lorenço Marques (obecnie Maputo) w Mozambiku. Tam mieli trzy dni przerwy, aby następnie kontynuować podróż na pokładzie parowca Tanganika do Beira w Mozambiku, dokąd przybyli 30.10.1935 r. Stamtąd udali się lądem do Rodezji.

Na misjach w Rodezji

         Pierwszym miejscem przeznaczenia Bernarda w Rodezji była miejscowość Triashill, na wschodzie kraju, gdzie przybył ze swoimi trzema towarzyszami. Jezuici natychmiast stworzyli warsztaty ze sprzętu, narzędzi i maszyn, które przywieźli ze sobą, następnie młyn do mielenia kukurydzy dla ludzi z sąsiedztwa i miejscowych rolników oraz tartak do produkcji drewna na budowę budynków wykorzystując rozległe lasy cyprysowe i eukaliptusowe rosnące wokół miejscowości. Duża dostępność drewna zasugerowała im możliwość stworzenia warsztatu stolarskiego. Zainstalowano piłę taśmową, tarczową, heblarkę i frezarkę, ale brak było silnika do ich napędu, ani nie było pieniędzy na jego zakup. Bernhard znalazł stary silnik benzynowy na śmietniku, przebudował go i wkrótce zainstalował jako napęd do maszyn stolarskich. Chociaż z zawodu nie był stolarzem, posiadał naturalną smykałkę do pracy w drewnie. Bernhard znalazł też na śmietniku rozbity motocykl. W krótkim czasie zdemontował, naprawił i złożył go ponownie i dzięki temu misjonarze mogli go używać do odwiedzania okolicznych stacji misyjnych. Po 13 latach na pierwszej misji w Triashill, w 1948 roku Brat Lisson został przeniesiony na misję w Musami, gdzie pełnił funkcję nauczyciela, kowala i dozorcy. W szkole uczył obróbki metali i budownictwa. Zajmował się doglądem maszyn i warsztatu. Chętnie pomagał też, gdy ludzie znaleźli się w jakiejkolwiek potrzebie czy trudnościach. Kiedyś, udzielając komuś pomocy w naprawie samochodu, strasznie się poparzył, gdy pokryte paliwem auto uległo zapaleniu. Innym razem w Musami, gdzie przebywał przez siedem lat, podczas kopania studni, wpadł do niej i doznał kontuzji kręgosłupa. Po tym wypadku nigdy w pełni nie wyzdrowiał. W 1958 roku został przeniesiony do Chishawasha. Ponownie otrzymał zadanie utrzymania i naprawy pojazdów, pomp i maszyn. Trudniejszą misją dla niego było kolejne miejsce przeznaczenia w Marymount. Tamtejsza misja była bardzo biedna. Jego życie było wypełnione obowiązkami. Oprócz odpowiedzialności za wszystkie sprzęty mechaniczne i szkolenie miejscowych ludzi, w celu stopniowego przejmowania obowiązków przez nich samych, był także przełożonym domu i kierowcą ciężarówki, którą przywożono materiały z miasta. W późniejszym czasie jedna ze stacji misyjnych, szkoła Fatima w Chiweshe, została wybrana na miejsce nowej misji świętego Alberta, do której Brat Lisson został wysłany jako pionier. Zaczął od wypalania cegieł na budowę domu, śpiąc pod ciężarówką. Kiedy koce i śpiwór okazywały się niewystarczającym zabezpieczeniem przed ostrym wiatrem, wspinał się na szczyt jednego z rozgrzanych pieców, żeby się ogrzać w chłodne zimowe rodezyjskie noce. Wkrótce zainstalował dwie pierwsze pompy wodne na misji świętego Alberta i zbudował dom dla wspólnoty z prefabrykatów.

         Brat Lisson wszędzie budował warsztaty dla misji. Na misji St. Albert, przewidując późniejszy rozwój, stworzył ogromny budynek dla warsztatu. Ojciec Gille, który dołączył do ekipy na tej misji, wspomina pamiętny dzień, kiedy na ścianach zakładano kratownicę dachową: „Brat Lisson zbudował ogromny warsztat. Na początku myślałem, że to katedra. Pamiętam zatrważający moment, gdy wszyscy ojcowie, bracia i pomocnicy misji zostali zwołani, żeby umieścić kratownicę dachową na swoim miejscu. Byliśmy wyposażeni jedynie w długą linę i mocny głos Brata Lissona, który wołał: ‘Ciągnąć! Ciągnąć!’ No i ciągnęliśmy. Wysokie mury drgały, szczyt trząsł się jak pudding. Myślałem, że to już koniec. Jeśli ta ciężka kratownica by spadła, z całego personelu św. Alberta zostałaby tylko mielonka. Ale geniusz Brata Lissona zwyciężył”.

         Brat Bernard miał wrodzoną zdolność opowiadania. Ci, którzy mieli okazję go poznać, wspominają jego historie o krokodylach, hienach, słoniach, lwach, a zwłaszcza wężach. Wszystkie te historie „były oczywiście prawdziwe”, choć nikt do końca nie wie, czy brat nie zmyślał ich, żeby po prostu zabawiać swoich słuchaczy. Każdej osobie odwiedzającej misję świętego Alberta pokazywał też wodospady Zambezi, znajdujące się ok. 80 km od misji. Gościa zabierał na zewnątrz domu, skąd widać dolinę Zambezi i wskazywał na cienką smugę mgły w oddali do czasu, aż przybysz zgadzał się, że widzi wodospady. Wracając do domu brat stanowczo stwierdzał: „Oczywiście, że je widział”. Być może jedynym niepowodzeniem w jego karierze była mała winnica, którą posadził wokół swojego warsztatu. Gdy pewnego dnia zauważył, że winorośle zachorowały, spryskał je olejem napędowym, ale jak to później ujął, „winorośle nie dowiedziały się jeszcze o dobrodziejstwach diesla”. I pousychały.

         Brat Lisson pracował w St. Albert przez dziesięć lat, podczas których wszystkie urządzenia mechaniczne misji utrzymywał w nienagannym stanie. Miejscowi pracownicy byli dobrze wyszkoleni i nauczyli się pracować sami i to nawet wtedy, gdy on był nieobecny. Oprócz tych wielkich zadań, zawsze miał czas, aby zatroszczyć się o ludzi żyjących wokół. A to w garnkach pojawiły się dziury do zalutowania, a to rowery do pospawania, a to znowu przywożono wozy, pługi i inne sprzęty domowe i gospodarskie - wszystko do naprawienia. W 1972 roku, teraz już mając ponad 60 lat, Bernhard zaczął odczuwać swój wiek i skutki urazu kręgosłupa odniesionego przy budowie studni z Musami. Był bardzo zadowolony, gdy przeniesiono go na mniejsze miejsce, gdzie mógł nadal korzystać ze swojej wiedzy, ale już na wolniejszych obrotach, w formie swoistej częściowej emerytury. Udał się na misję St. Rupert w Magonde.

 

U świętego Ruperta w Magonde

         Do tej pory ojciec Gregor Richert, rodowity gdańszczanin, przebywał w Magonde sam i teraz był bardzo szczęśliwy, że będzie miał towarzysza i to kogoś, kto może zająć się pompą, samochodem i codziennymi naprawami. Wyobraźnię Bernharda pobudzał zaś duży basen na rzece Mupfure przylegającej do misji, w której lubił obserwować krokodyle i łowić ryby. Misja leżała w odległym regionie i umiejętności Brata Lissona dotyczące napraw były bardzo mile widziane przez okolicznych mieszkańców.

         W połowie lat siedemdziesiątych wojna zaostrzyła się w wielu częściach kraju. Od czasu do czasu bojownicy pojawiali się w St. Rupert, ale specjalnie nie niepokoili misjonarzy. Ojciec Richert i Brat Lisson zdecydowali pozostać z ludźmi w tych trudnych czasach, choć niektórzy parafianie zaczęli się martwić o ich bezpieczeństwo. Liczba pacjentów w misyjnym szpitalu spadła w czerwcu 1978 roku, ale to za bardzo nie niepokoiło misjonarzy, bo tak zdarzało się już też wcześniej. Tym razem jednak powodem było zastraszenie okolicznej ludności przez partyzantów. Pewnego popołudnia ojciec Gregor Richert wrócił z kościoła do domu jezuitów z trzema niosącymi karabiny mężczyznami w cywilnych ubraniach. Brat Lisson zauważył ich, jak wchodzili do domu. Kontynuował swoją pracę przy naprawie samochodu terenowego. Po chwili mężczyźni wyszli na zewnątrz poirytowani. Coś krzyczeli o pieniądzach. Uszli parę kroków, odwrócili się i zaczęli mierzyć w ojca Richerta. Brat Bernhard oderwał się od swojej pracy i próbował wstawić się za nim. Ale jeden strzał z karabinu powalił księdza. Natychmiast zwrócili się w stronę brata Lissona i salwa kul zwaliła go z nóg. Śrubokręt, który trzymał w ręce, wpadł w kałużę jego własnej krwi. Siostra Rufaro, zaalarmowana strzałami, wybiegła na zewnątrz ze szpitala. Już nic nie mogła jednak zrobić z wyjątkiem przeciągnięcia obu martwych ciał do pobliskiej kaplicy, w której rano razem odprawili Mszę świętą. Nikt jej nie pomógł, wszyscy uciekli w popłochu. Potem partyzanci przeszli przez szpital, molestowali siostry, zażądali pieniędzy, zabrali ze sobą banknoty, a monety wyrzucili na podłogę.

         Była godzina 16.45, dnia 27 czerwca 1978 roku, 35 lat temu. Brat Bernhard Lisson oddał swoje życie za ludzi, z którymi żył przez 43 lata. Co powiedział o swoim powołaniu? – „To, co posiadam jest nic niewarte, więc oddałem Jezusowi Chrystusowi samego siebie”.

 

W tekście użyty został materiał z: Wolfgang Thamm SJ, Pull! Pull! Br Bernhard Lisson SJ 1909-1978, w: They Stayed On. The Stories of Seven Jesuits Martyred in the Struggle For Zimbabwe, Mambo Press, Gweru, Zimbabwe 2000, red. David Harold Barry