Spalona budka i zniszczony wał

ks. Tomasz Horak

Sam apostoł nakazuje, by cieszyć się z cieszącymi i płakać z płaczącymi. Nie zaś dolewać oliwy do ognia, który rozniecono, by niszczyć.

ks. Tomasz Horak ks. Tomasz Horak

Była budka (przed ambasadą), była tęcza – wcale nie po deszczu. Spłonęły. Do tego wszystkiego megabajty komentarzy. Różnej opcji, treści, poziomu, wagi, mądrości (bywa że i głupoty). Jakby właśnie tym Polska żyła. Tymczasem miliony Polaków rozsianych na trzystu tysiącach kilometrów kwadratowych kraju żyje twardymi realiami swojego dnia. Dnia szarego i mglistego nie tylko w listopadzie. Kilka obrazków:

Wieczne dziury przy naszym zjeździe z wojewódzkiej drogi. Łatane już trzykroć tego roku – one są wieczne, po co łatali? Jadący za plecami kierowca nie spodziewa się, że skręcający wyhamuje tak nagle i mocno; a on kół boi się pourywać. Albo wszechobecne błoto. Nie na miarę „hajłeju” do Irkucka, ale jednak. Na błoto nie narzekamy, ono głównie dlatego, że kolejny rok cała okolica rozkopana, bo kanalizację i wodociągi nam budują. Za unijne, czyli za nasze. Tym błotem żyjemy i tym użeraniem się z kopaczami, którzy większego doświadczenia nie mają, bo przecież takich rzeczy na taką skalę w Polsce się nie kopało i nie zasypywało. W rekordowym miejscu, kilkaset metrów od mojego kościoła, w tym samym punkcie poszukiwacze złota kopali 12 (słownie: dwanaście) razy. „Taka technologia, proszę księdza!”. I ja mam się przejmować jakąś tęczą. A do lekarza „pierwszego kontaktu” jadę ponad 20 kilometrów. Mógłbym bliżej, ale szybciej do niego, niż odsiadywać w kolejce. Starsi i na autobus zdani, zdani są i na tę kolejkę. A u nas większość to starsi. Po zakończeniu roku szkolnego, tak jest od lat, do końca wakacji na miejscu zostaje kilkoro dziewiętnastolatków. Reszta już w lipcu zarabia funty w Anglii czy euro w Holandii. Rok temu to została w kraju tylko jedna Natalka. Reszta już nigdy nie wróci. Ona też nie, ale przynajmniej jest w Polsce. I czym mamy się przejmować? Spaloną budką?

Nie, my tu nie narzekamy. Nauczyliśmy się z tym całym majdanem żyć, urządzać wszystko tak, żeby się kręciło. Potrafimy być radośni i pomocni sobie nawzajem. Małymi skubnięciami korzystając z różnych programów i mikroprojektów, odbieramy Unii nasze pieniądze. Proboszczowie z burmistrzami sztamę trzymają, nawet ustawa śmieciowa nam nie straszna. Fajnie jest. I nie przeniósłbym się do jakiejś prowincjonalnej Warszawy ani nawet do stołecznego Krakowa.

Czasem – i to od lat – trochę dziwię się swoim felietonom – kiedyś w «Gościu», teraz komentarzom na «Wierze.pl». Takie mi się nieraz przyziemne wydają. Równocześnie mierzi mnie ta perspektywa szeroka i wysoka widoczna w wielu tekstach i obecna w wielu mediach. Ale dopiero w tym tygodniu, po tych megabajtach komentowania (w wymiarze międzynarodowym nawet) błahostek i rozdmuchiwania ich do rozmiarów tajfunu... Otóż pod wpływem tego wszystkiego, w czasie spaceru z psem po przeciwpowodziowym wale zniszczonym ostatnim remontem (właśnie tak było – i to jest problem) doszedłem do wniosku, że niewielu nam felietonistów w Polsce zostało, którzy patrząc na swoje otoczenie, potrafią sprawy wielkie i powszechne zobaczyć. Mam w głowie listę takich swoich ulubionych autorów. Trzymajcie się, Przyjaciele Felietoniści! Jesteśmy po to, by odwracać uwagę od spraw, które kreuje się na problemy, a wydobywać na światło dzienne radości i bolączki, których z perspektywy Gmachów i Urzędów nie widać.

A poza tym – czy nie to przystoi chrześcijanom? Wszak sam apostoł nakazuje, by cieszyć się z cieszącymi i płakać z płaczącymi. Nie zaś dolewać oliwy do ognia, który rozniecono by niszczyć. Budkę i spokój.