Każdy ma swoje Betlejem

ks. Tomasz Horak

Jeśli ten świat wydaje się nam zbyt mało Boży (bo na pewno nie jest diabelski) - to znaczy, że tyle jest do zrobienia. Choćby tylko obecnością maleńkiego dobra.

Każdy ma swoje Betlejem

Ostatni rok studiów. Było nas dwunastu na roku i na pasterkę wszyscyśmy musieli być w katedrze. Oczywista sprawa. A wieczerza wigilijna? Ja miałem stosunkowo niedaleko do biskupiej stolicy. W domu (Mama, Tato i ja) wigilia była nieco wcześniej, ale już z gwiazdą na niebie. Trwała nieco krócej. Zdążyłem na pociąg. Jak ja się dostałem na stację? Nie pamiętam. Pociągiem do Opola i szybkim krokiem do katedry. W sutannie. Zdążyłem. Wiedziałem, że to moja ostatnia wigilia w domu. Jak będę na parafii, to domem będzie plebania, rodziną proboszcz, wikary, gospodyni, może jeszcze ktoś. Zatem na tę ostatnią naprawdę domową wigilię zdołałem się załapać. Wszelako nie pomyślałem wtedy, że ktoś się nie załapał – chociażby obsługa pociągu. A takich pociągów w drodze było przecież wiele. A lekarze, pielęgniarki na dyżurach? A więźniowie i ich strażnicy? A żołnierze? Każdy może tę listę dowolnie uzupełnić.

Wtedy, a był to rok 1967, nie mieliśmy w świadomości bezdomnych – to był atrybut zgniłego, kapitalistycznego świata. Tak nas ukształtowała demoludowa propaganda. Tu wyjaśnienie dla młodszych. „Demoludowy” to od określenia „demokracja ludowa”, co było pokrętnym i tautologicznym sformułowaniem, a treść miało czysto propagandową. Dlatego, gdy za naszych dni słyszę gromkie okrzyki obrońców demokracji, nie potrafię otrząsnąć się z jakiejś atawistycznej podejrzliwości. Tym bardziej, że spora ich część ma korzenie w owym demoludowym świecie. Przepraszam za tę dygresję, chodziło tylko o bezdomnych, których demoludowy świat nie dostrzegał. A dziś wiem, że byli już wtedy. Jaką oni mieli wigilię? I jaką mają ich dzisiejsi współtowarzysze losu? Zarówno ci, z przyzwoitych ośrodków i schronisk, jak i ci z kanałów i spod mostów? To się ładnie mówi, że Bóg zstąpił w najmroczniejsze zakamarki ludzkiego życia i miał swoje Betlejem. Ale te wszystkie dzisiejsze „betlejemy” wyobrazić sobie trudno, a wysiłki św. Brata Alberta i tylu jemu podobnych charyzmatyków są ciągle tylko plastrem na przetrącony kręgosłup naszej cywilizacji demokratycznej, chrześcijańskiej, europejskiej... A przecież dobrze, że takich świętych zapaleńców Bóg w świecie budzi. Bez ich wysiłków i świadectwa bylibyśmy warci apokalipsy już dzisiaj.

Tak, każdy ma swoje Betlejem. Ważne, by nie szukać tego nieskazitelnego, wyśnionego, ugłaskanego, nierzeczywistego... Ważne, by w swojej rzeczywistości zatrzymać się na tę jedną noc, a przynajmniej na godzinę, a choć i na chwilę. Zatrzymać się w poczuciu jakiejś niepojętej jedności całego świata – i materialnego, i żywego, i ludzkiego świata. Z jego pięknem i brzydotą. Z jego urokiem i straszydłami. Z jego harmonią i wszystkimi zgrzytami... Jeśli ten świat wydaje się nam zbyt mało Boży (bo na pewno nie jest diabelski) – to znaczy, że tyle jest do zrobienia. Choćby tylko obecnością maleńkiego dobra. Przecież Jezus – to takie Maleńkie Dobro, które nie pozwoliło mocom zła świata w piekło zamienić.