Coś w tym musi być, że nam się ciągle chce iść

AK

publikacja 27.06.2017 11:53

Piesza pielgrzymka sławięcicka na Jasną Górę idzie po raz pięćdziesiąty. Zainicjowało ją kilku młodych ludzi.

Coś w tym musi być, że nam się ciągle chce iść Parafialny zespół "Szofar" w czasie pielgrzymkowego nabożeństwa dziękczynnego i wieczoru jubileuszowych wspomnień w Wielowsi Andrzej Kerner /Foto Gość

Skąd wzięła się pielgrzymka sławięcicka? - Pamiętam to jak dziś. 50 lat temu byłem wikariuszem w Sławięcicach. Drugi dzień Zielonych Świąt. Wówczas było to już święto zniesione, a więc trzeba było iść do pracy i do szkoły. W Sławięcicach po wieczornej Mszy św. w to święto miała być katecheza. Ale w takie święta zniesione nigdy nie było wiadomo, czy katecheza ma być czy nie. Najgorliwsi, sześć osób, po Mszy zostało. I czy II klasa technikum: Gerard, Krystyna, Helena i inni. Większość została w domu. Stoimy przed plebanią, dyskutujemy, rozmawiamy na różne tematy. I w końcu myśl: a może byśmy poszli pieszo na pielgrzymkę? I została ta myśl podchwycona. W pierwszej pielgrzymce poszło sześć osób. A potem z roku na rok osób było coraz więcej – wspomina ks. prałat Henryk Wollny.

W szczytowym okresie sławięcicka pielgrzymka piesza na Jasną Górę liczyła nawet 250 osób. W czasie komunistycznym była nielegalna. Zaczynała się zawsze po skończonym roku szkolnym, bo zdecydowaną większość uczestników stanowiła młodzież. – Kto skończył szkołę i miał 15 lat, tego rodzice już puszczali na pielgrzymkę. To było naprawdę wielkie przeżycie duchowe we wspólnocie. Zawsze modliliśmy się, żeby szedł z nami ksiądz. I wymodliliśmy! – cieszy się Gabriela Tomik, która 15 razy szła w tej pielgrzymce. Po raz pierwszy w 1981 r. jako nastolatka.

Ten wymodlony dla pielgrzymki ksiądz to obecny proboszcz parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Sławięcicach (dzielnica Kędzierzyna-Koźla) – ks. Marian Bednarek. Sam jest zapalonym turystą (Tatry!) i gorliwym pielgrzymem, ma na sobie T-shirta z trasą „Camino” – sławnej pielgrzymki do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Idzie cały czas z pielgrzymami. W tym roku jest ich nieco ponad stu. Pielgrzymka sławięcicka (w której spory procent stanowią pielgrzymi z okolicznych parafii i zaprzyjaźnieni ze wspólnotą Sławięcic) idzie do Częstochowy trzy dni. Czwarty dzień (w tym roku 29 czerwca) – spędza w sanktuarium Czarnej Madonny. Nocują w Wielowsi i Boronowie. Przez długie lata serdecznie i najliczniej gościły ich dwie rodziny – Giersz i Kałuża. Teraz noclegi są w szkołach, a catering z ciepłym jedzenie zapewnia jak zawsze świetnie zorganizowana sławięcicka wspólnota parafialno-dzielnicowa.

– Panu Bogu dziękuję, że w trudnych czasach, kiedy odwaga była trochę droższa niż dzisiaj, chodziliśmy na tę pielgrzymkę, chociaż księdza nie było (dojeżdżali do pielgrzymów odprawiać Msze św. i nabożeństwa – przyp. ak). Ja tak naprawdę do końca nie rozumiem, po co jest ta pielgrzymka. Gdybym ja to rozumiał, to by nie było ciekawe. Coś musi być w tym wspaniałego, że nam się ciągle chce iść. Dlatego to przetrwało. Wszystkim wam dziękuję! – mówił podczas wieczoru wspomnień i wdzięczności w Wielowsi Gerard Kurzaj, jeden z inicjatorów pierwszej pielgrzymki.

– Dziękuje, że wy idziecie, chociaż to nie jest łatwe. Ale wy nie idziecie tylko dla siebie. Wy idziecie dla nas i dla całego świata. Bo świat potrzebuje modlitwy. Bo za dużo głupoty jest na świecie - mówił jego brat ks. Frank Kurzaj, monsignore z Teksasu, obecnie proboszcz parafii w Banderze, który przyjechał do Polski z kolejną grupą Teksańczyków o śląskich korzeniach. Goście z Teksasu z zachwytem przyglądali się entuzjazmowi, jaki opanował sławęcickich pielgrzymów śpiewających pieśni pielgrzymkowe w wielowiejskim kościele.

Coś w tym musi być, że nam się ciągle chce iść   Radość opanowała pielgrzymów ze Sławięcic na Jasną Górę Andrzej Kerner /Foto Gość