Nessun dorma dla Krzysztofa

Andrzej Kerner

Wtedy ogarnęło mnie irracjonalne przeświadczenie, że nikt nie odnajdzie jego ciała.

Nessun dorma dla Krzysztofa

Kiedy krótko po północy 18 sierpnia ubiegłego roku dowiedziałem się o zaginięciu ks. Krzysztofa Grzywocza, akurat wyjeżdżałem na dworzec kolejowy w Kędzierzynie-Koźlu, żeby odebrać stamtąd córkę, która wracała do domu.

Wsiadłem do samochodu i - jak zazwyczaj - odruchowo włączyłem CD-playera. W ciszy nocy usłyszałem głos Andrei Bocellego, śpiewającego na przemian z chórem arię „Nessun dorma” z opery „Turandot” Pucciniego. Wrażenie było więcej niż wstrząsające. Bo są tam takie m.in. słowa: „Niechaj nikt nie śpi! Niechaj nikt nie śpi! (…) moja tajemnica jest zamknięta we mnie, nikt nie pozna mojego imienia!”. Wydawało mi się, że w noc zaginięcia starego kolegi - a może nawet przyjaciela - naprawdę nikt nie śpi. Koniec arii zabrzmiał jak proroctwo: „Rozprosz się, o, nocy! Zajdźcie, gwiazdy! Zajdźcie, gwiazdy! O świcie zwyciężę! Zwyciężę! Zwyciężę!”

Przyznaję: już wtedy ogarnęło mnie mocne - choć oczywiście irracjonalne - przeświadczenie, że „nikt nie pozna jego imienia”, co znaczyło i wciąż znaczy dla mnie - nikt nie odnajdzie ciała Krzysztofa.

Jestem pełen podziwu dla opolskich ratowników, którzy z ogromną determinacją szukają ciała zaginionego w Alpach księdza. Wręcz brakuje mi słów uznania dla ich wysiłków, wiary, bezinteresowności.

Jednak od prawie roku nie potrafię pozbyć się tej myśli, która opanowała mnie w noc zaginięcia Krzysia. Na szczęście towarzyszy jej nadzieja: „O świcie zwyciężę! Zwyciężę! Zwyciężę!”. Tej obietnicy na zwycięski świt - zmartwychwstanie ciała jego i innych - staram się trzymać.