Nikt nie idzie w góry po śmierć

ak

publikacja 08.10.2019 21:47

Wybitny himalaista Krzysztof Wielicki opowiada o nieuleczalnej pasji do gór i pokonywaniu samego siebie.

Krzysztof Wielicki na spotkaniu w biblotece w Kędzierzynie-Koźlu. Krzysztof Wielicki na spotkaniu w biblotece w Kędzierzynie-Koźlu.
Andrzej Kerner /Foto Gość

- Im więcej doświadczeń w życiu tym lepiej. Wcale nie muszą być piękne, mogą być wyboiste. W życiu nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia, dzięki którym człowiek się wzmacnia. Łatwa droga i sweet life – teraz mówię do młodych -  nie są wcale takie najlepsze – mówił Krzysztof Wielicki na spotkaniu z mieszkańcami Kędzierzyna-Koźla.

Wybitny himalaista, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum (14 ośmiotysięczników, w tym 6 wejść solo), pierwszy człowiek (obok Leszka Cichego), który zimą stanął na szczycie Mount Everestu. Długo by można jeszcze wymieniać górskie osiągnięcia Krzysztofa Wielickiego… .

Podczas spotkania w Kędzierzynie – w wypełnionej do granic możliwości sali konferencyjnej MBP – opowiadał o przygodach i sytuacjach, jakie spotykają himalaistów. Z nieukrywanym sentymentem wspominał złote lata polskiego himalaizmu zimowego, kiedy do polskich wspinaczy przylgnął na świecie przydomek "lodowych wojowników". –Wtedy nie liczyło się, kto zdobył szczyt. Ważne było, że dokonaliśmy tego my, nasza ekipa, Polacy. Kiedy zeszliśmy z Leszkiem z Mount Everestu, to jeden kolega płakał ze szczęścia, że nam się udało. To były inne czasy. Mieliśmy flanelowe kraciaste koszule, sweterki, kurtki szyte z ortalionu z beli, jakieś szaliczki, czapeczki, okulary spawacza, przez które nie było nic widać – mówił. Wielicki wspominał Jerzego Kukuczkę i Wandę Rutkiewicz, którzy zginęli w Himalajach, także Eugeniusza Chrobaka (który mieszkał w Kędzierzynie-Koźlu w latach 1963-76, pracował w Zakładach Azotowych), który zginął w wyniku obrażeń po zejściu lawiny pod Mount Everestem w 1989 r.

- Ludzie nie idą w góry umierać. Wszyscy chcą żyć. Pamiętam, że kiedy chowaliśmy Andrzeja Czoka w lodowej szczelinie, Jurek Kukuczka klęczał nad tą szczeliną, łzy mu ciekły. A w następnym roku, jak schodziliśmy ze szczytu, to śpiewał „Kocham cię, życie!”. Górom towarzyszą uczucia dramatyczne i wspaniałe. Ale nikt nie idzie po śmierć. Góry uzależniają, nie da się od nich wyzwolić – mówił Krzysztof Wielicki pokazując nagrany przez siebie film z pochowania Andrzeja Czoka pod Kanczendzongą.

- Kiedy przez 16 godzin zdobywałem sam ścianę Dhaulagiri, w pewnym momencie znalazłem się w pułapce. Miałem 1600 metrów w dół, ale nie wiedziałem, jak zdobyć ostatnie 40 metrów. Okazało się, że był tam śnieg na płytach skalnych, który się usuwał, a nie lodowo-firnowe wyjście do grani, jak wcześniej myślałem. Nie miałem żadnego kontaktu z kolegami. I wtedy miałem momenty, że ktoś mi się ukazywał. Ani to kobieta, ani mężczyzna, ktoś bliski. Nie wiem. Ktoś. Bez twarzy. Próbowałem się go radzić: w lewo, w prawo? Oczywiście łapałem się co chwilę na tym, że przecież nikogo nie ma. Ale to chyba ja wywoływałem tego kogoś. Oczywiście pokonałem tę ścianę. Kiedy wszedłem do namiotu i ugotowałem herbatę, rozlałem ją do dwóch kubków. Zadziałał automatyzm, że jednak jest tu partner – opowiadał Krzysztof Wielicki.

Więcej w „Gościu Opolskim” nr 42/ 20 października br.