Wśród zambijskich noworodków

Anna Kwaśnicka

|

Gość Opolski 41/2020

publikacja 08.10.2020 09:31

Przyjmowała porody, zajmowała się opieką nad kobietami w ciąży i połogu, doposażyła miejscową porodówkę.

Wśród zambijskich noworodków Kamila Tomczewska w Zambii. Archiwum Kamili Tomczewskiej

Kamila Tomczewska, położna z Opola, przez 9 miesięcy pracowała w szpitalu misyjnym św. Łukasza w Mpanshya. To wioska położona w buszu około 250 kilometrów od Lusaki, stolicy Zambii. W Afryce opolanka służyła nie tylko swoją wiedzą i umiejętnościami, ale też zakupiła najpotrzebniejszy sprzęt związany z opieką okołoporodową. Na ten cel zorganizowała internetową zrzutkę w Polsce.

Znalazłam swój rytm

Do Zambii wyjechała jako wolontariuszka posłana przez bp. Andrzeja Czaję. W organizacji wyjazdu wspierana była przez diecezjalne duszpasterstwo ds. misji. Przeszła też szkolenie w Polskiej Misji Medycznej. Wyjazd był realizacją pragnienia o misjach, które budziło się w niej już w czasach szkoły średniej.

Szpital w Mpanshya, prowadzony przez siostry boromeuszki z Polski, jest głównym ośrodkiem zdrowia dla mieszkańców dystryktu Rufunsa. W jego ramach działają m.in. przychodnia, oddział męski, pediatria, sala porodowa, klinika leczenia raka szyjki macicy, przychodnia matki i dziecka, centrum dożywiania dzieci, a także dom dla kobiet oczekujących na poród. W tym ostatnim mieszkają kobiety zakwalifikowane do porodu w szpitalu, czyli pierworódki, kobiety w ciążach bliźniaczych, z dziećmi ułożonymi pośladkowo czy miednicowo.

– Początkowo chciałam być wszędzie i w efekcie pracowałam za dużo. Z czasem znalazłam swój rytm. Przykładowo przez tydzień byłam na porodówce, a przez kolejny tydzień w przychodni matki i dziecka. Dzięki temu doświadczyłam, jak prowadzona jest tam opieka – od ciąży, przez poród, po połóg. Przychodziły też matki z kilkumiesięcznymi dziećmi na szczepienia czy badania kontrolne – wylicza Kamila Tomczewska.

 – Kobiety, które do nas docierały, często miały do pokonania długą i ciężką drogę. Szły z daleka, ale w zamian otrzymywały troskliwą i profesjonalną opiekę – podkreśla. – Mogłam także zaobserwować pracę lokalnych klinik w buszu. Kiedy dostawaliśmy wezwanie, jeździłam tam razem z personelem szpitala po pacjentki do porodu. Te kliniki to malutkie placówki, w których często pracowały zaledwie dwie osoby, a wśród nich nie było położnej. Warunki w klinikach są bardzo trudne, bo często brakuje dostępu do wody i prądu, a także potrzebnego sprzętu – opowiada wolontariuszka.

Na bloku porodowym

W Polsce pracowała na oddziale ginekologiczno-położniczym, okresowo na patologii ciąży, a także w szkole rodzenia. – Nie miałam doświadczenia z porodami, w których dzieci umierały. W Polsce takie sytuacje bardzo rzadko się zdarzają, bo w przypadku zagrożenia wykonuje się cięcie cesarskie. W Zambii było inaczej. Często brakowało lekarza, brakowało anestezjologa, nie było prądu i w efekcie nie było możliwości wykonania cięcia cesarskiego. Ponadto dla kobiety, która mieszka w buszu, cięcie cesarskie niesie duże niebezpieczeństwo. Jeśli nie będzie zwracała uwagi na pielęgnację rany, nie będzie miała dostępu do bieżącej wody, zagrożenie dla jej życia jest ogromne – opowiada Kamila Tomczewska.

– Mimo że początkowo chciałam wprowadzać swoje europejskie zasady, to jednak uszanowałam tamtejszą specyfikę i zasady postępowania, bo zrozumiałam ich sens – przyznaje.

– W Polsce niewiele pracowałam na bloku porodowym. Przyznaję, że wydawało mi się, iż jestem za mało odporna na pracę w ciągłym stresie wynikającym z różnych nagłych sytuacji, które podczas porodu mogą wystąpić. W Zambii starałam się przełamywać i mam z tego wielką satysfakcję. Uświadomiłam sobie, że w uczeniu się opanowania w sytuacjach stresowych przy porodzie pomocny jest dla mnie przede wszystkim opanowany personel, który jest mi życzliwy i przychylny. Cieszę się też, że udało mi się odebrać poród bliźniąt. Był to trudny i przedłużający się poród, ale zakończony szczęśliwie – opowiada wolontariuszka.

– Przed wyjazdem nastawiałam się na opiekę nad wcześniakami, ale wcześniaków rodziło się stosunkowo niewiele. Inkubator był popsuty, więc w pokoiku dla wcześniaków maluszki były kangurowane przez mamy i pielęgnowane przez personel. Jeśli nie następowały żadne powikłania typowo wcześniacze czy zakażenia, dzieci udawało się uratować. Przeważnie te maluszki były dużo silniejsze niż wcześniaki w Polsce. Już po dwóch dniach ssały z piersi – podkreśla. – Co do bardziej skrajnych wcześniaków, to chciałabym na tyle doposażyć ambulans, żeby była możliwość zawożenia kobiet z zagrożeniem przedwczesnego porodu do szpitala w Lusace – dopowiada.

Medycyna bez prądu

Zarówno zambijskie kobiety, jak i pracownicy szpitala przyjęli polską położną z otwartością i zaufaniem. – Mój angielski początkowo był słaby. Nie ukrywam, że personel mówił po angielsku znacznie lepiej ode mnie. Z kolei pacjentki nie używały angielskiego, który w Zambii jest językiem urzędowym, ale mówiły w dialektach, których zupełnie nie znałam – opowiada Kamila Tomczewska. – Wzięłam do ręki notes i zapisywałam potrzebne zwroty w dialekcie. Zapisywałam je fonetycznie razem z tłumaczeniem. To wystarczyło do podstawowej komunikacji – mówi. – Mile wspominam momenty, kiedy spotykane osoby z personelu wprost pytały mnie, czy przyjdę z nimi pracować. Dzięki temu czułam się potrzebna. Chylę czoła, że oni często pracują na nocnych dyżurach w pojedynkę i mają wtedy pod sobą oddział położniczy, patologię ciąży i są w gotowości, by jechać na wezwania – podkreśla.

– Pacjentki nieraz miały przeświadczenie, że „białe”, czyli muzungu, są lepiej wykształcone, a to nie jest prawdą. Zambijski personel szpitala radził sobie świetnie. Chociaż jest prawda w tym, że ja pracuję maszynami, a oni rękoma. Uczyłam ich np. obsługi KTG czy detektorów tętna – opowiada. – Oni muszą być przygotowani do tego, żeby wszystko zrobić bez prądu. W wielu miejscach często nie ma prądu na stałe, a nawet jeśli jest, to zdarzają się długie przerwy w jego dostawie. Gdy jest słabe światło na porodówce, to po prostu świeci się latarkami w krocze, żeby można było je zszyć – dodaje.

Afrykańskie warunki

– Przez 9 miesięcy w Zambii mogłam poznać siebie z innej strony – podkreśla wolontariuszka. – Wyjeżdżając, miałam obawy, że nie poradzę sobie w trudnych warunkach życia. Owszem, swoje tam przepłakałam i przebolałam, ale krok po kroku starałam się poukładać sobie wszystko w głowie i w końcu udało się. Ostatecznie okazało się, że tamtejsze warunki nie przeraziły mnie i właściwie to ciężko było mi wracać stamtąd do Polski – podkreśla. – Dobrze było poznać siebie z innej strony. W Europie kobieta stawia na modę, kosmetyki, makijaż. Skupiamy się na wystrojeniu się. A okazuje się, że jak ma się ograniczoną liczbę rzeczy, to nie jest to żaden problem – przyznaje.

Nie mieszkała na terenie szpitala, ale tuż obok w pokojach gościnnych. – Był to murowany domek z blaszanym dachem. Nie było w nim bieżącej wody, a prąd początkowo był włączany na 4 godziny, a po 2 miesiącach całkowicie go odłączyli. Korzystałam z latarki i świec, co mi w zupełności wystarczało. Mało bodźców, to i sen był spokojniejszy – uśmiecha się.

Z Polski zabrała ze sobą uszczelki do uszczelniania drzwi i okien przed robactwem, moskitiery, środki na komary i prysznic turystyczny. Wszystko okazało się przydatne. – Chyba najgorsze było mycie się zimą w zimnej wodzie. Zresztą zimą, nie mając ogrzewania, spałam w bluzie z kapturem, kurtce, pod kołdrą i kocem. Miałam za to świeże powietrze, a nie suche od ogrzewania – mówi. A jak postrzega tamtejszych ludzi? – Zambijczycy z buszu są spokojni, opanowani, cierpliwi. Mają pozytywne nastawienie. Nie ma u nich kultury narzekania – podsumowuje. – Są bardzo ubodzy. Jedzą jeden posiłek dziennie albo jeden na kilka dni, i to bardzo mało kaloryczny. A mimo to kobiety bardzo rzadko mają problemy laktacyjne. Dzieci noszone w chustach ssą pierś, kiedy chcą – dodaje.

Pomoc w konkretach

Kamila Tomczewska od początku postawiła sobie cel, by nie jechać do Zambii z pustymi rękami. Chciała podarować tamtejszej klinice sprzęt medyczny. – Początkowo zbiórkę nazwałam „Aby poród dał życie, a nie zabrał”. Jako cel stawiałam sobie doposażenie porodówki, zakupienie tego, co w szpitalu będzie potrzebne przy opiece nad matką i dzieckiem. Kupiłam m.in. KTG, pulsoksymetry, ciśnieniomierze, wagi noworodkowe. Udało mi się kupić też specjalistyczne meble i narzędzia do porodu – opowiada położna.

– Te zakupy nie były łatwym zadaniem, ponieważ robiłam je w Zambii. Tam nie ma sklepów internetowych, więc z pomocą pracowników szpitala wyszukiwałam sklepy w Lusace, w których oglądałam i kupowałam sprzęt. Nie było to proste, bo nie jestem żadną specjalistką w tej materii – wyjaśnia. Internetowa zbiórka przyniosła blisko 42 tys. zł. – Nie wykorzystałam całej kwoty. Część zostawiłam siostrom prowadzącym szpital, by mogły doposażyć oddział położniczy i pokoik dla wcześniaków – dopowiada.

Niemniej zakup sprzętu to nie jedyna forma pomocy. – Z kolegą, również położnym, podjęliśmy się zorganizowania szkoleń dla pracowników klinik w buszu. Na to zadanie przeznaczyłam część pieniędzy ze zbiórki. Opłaciliśmy osobę, która prowadziła szkolenie, oraz zakupiliśmy drobny sprzęt, który przekazaliśmy do klinik – opowiada wolontariuszka. Dodaje, że ma świadomość, iż potrzebne są znacznie dłuższe cykle szkoleń. Do Zambii chciałaby jeszcze wrócić. A w najbliższym czasie ma plan, by przeszczepić do Polski tamtejszą niefarmakologiczną metodę łagodzenia bólu.

– Podczas porodu stosowałyśmy chitengi, czyli duże chusty. Nimi odciążałyśmy kobiecie brzuch czy część krzyżową kręgosłupa. Zainteresowałam się tym, bo widziałam, że z jednej strony ta metoda przynosi pożądany efekt, a z drugiej – może być dobrym sposobem zaangażowania osoby towarzyszącej przy porodzie – tłumaczy. •

Dostępne jest 3% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.