Herbatnik dla rebelianta

red.

publikacja 07.11.2020 15:57

Jutro XII Dzień Solidarności z Kościołem Prześladowanym. Modlitwy i ofiary wesprą chrześcijan w Republice Środkowoafrykańskiej.

Herbatnik dla rebelianta Br. Piotr Michalik w wiosce w okolicach Ndim po przejściu rebeliantów z Czadu. Archiwum Fundacji Kapucyni i Misje

Fragment wywiadu rzeki* z br. Piotrem Michalikiem OFM Cap, pochodzącym z Kędzierzyna-Koźla misjonarzem w Republice Środkowoafrykańskiej przez 27 lat. Rozmowa o rebeliach niszczących ten kraj od wielu lat aż do dzisiaj.

Andrzej Kerner: Czy w Afryce bywa czasami cicho?

br. Piotr Michalik OFM Cap: Po burzy. Na czas burzy wszyscy się chowają, gdzie mogą. Dopóki nie wyjdą potem z domów i kryjówek, jest cisza.

Czyli ta cisza nie trwa długo?

Nie. Bo szybko pojawiają się dzieci i od razu je słychać.

A ptaki? Też na czas burzy milkną?

Nie przypominam sobie, żeby od razu po burzy było je słychać. Chyba milkną.

Czym jest taka cisza dla ciebie?

To najprzyjemniejszy rodzaj ciszy. Jest jeszcze cisza gór, cisza nocy, ale jest i cisza „po”, jak się u nas mówi: „après les événements” („po wydarzeniach”).

Po jakich „wydarzeniach”?

Chodzi o wypadki dramatyczne, związane często z użyciem broni. Cisza, która wtedy panuje, zdecydowanie nie jest przyjemna.Kiedy jest atak i w wiosce słychać strzały, wszyscy się oczywiście chowają. Gdy strzały umilkną, nikt od razu nie wychodzi z ukrycia. A kiedy wreszcie ludzie znajdą odwagę, żeby zobaczyć, co się stało, a nawet gdy upewnią się już, że napastnicy opuścili wioskę, pokomentują między sobą zaistniałą sytuację, wracają do siebie i… trwa cisza. Wewnętrzna i zewnętrzna. Chyba że są ofiary – wtedy zaczynają się lamenty.

Jak przeżywasz taką ciszę po napadach rebeliantów?

To dziwne: człowiek po takim „wydarzeniu” nie odnajduje w sobie niczego. Tępieje i nie wie, co robić.

Długo trwa taki stan?

Zależy od tego, jak szybko się zmobilizujesz, ockniesz i powiesz sobie: „Trzeba coś robić, bo inaczej zwariuję”. Albo dostrzeżesz jakąś pilną potrzebę. Bo kiedy trzeba komuś pomóc, coś zrobić, wtedy człowiek zaczyna się ruszać, zmuszać do działania.

Pamiętasz największy wstrząs, jaki przeżyłeś?

Spowodowało go pierwsze mocne „wydarzenie” w Ndim, w styczniu 2003 roku, kiedy rebelia, która następnie osadziła na fotelu prezydenckim Bozizégo, przyszła do naszego domu. Do nas, białych, rebelianci mieli jakiś respekt, ale baliśmy się o naszych nowicjuszy. Wysłaliśmy ich więc poza strefę zasięgu rebelii. Zostałem z bratem Robertem Wieczorkiem. Sporo ludzi z wioski też wyjechało. Siadłem wtedy na ławce na werandzie i patrzyłem bezmyślnie przed siebie. Miałem świadomość, że trzeba na przykład podlać ogród, ale byłem zupełnie zdemotywowany do robienia czegokolwiek. Zupełna pustka w głowie i w sercu. Dopiero po pewnym czasie zmusiłem się, by wstać i pójść do ogrodu.

To było poczucie braku wiary w sens tego, co robicie?

Nie, to był stan zaskoczenia, otępienia.

Mówisz: rebelia przyszła do naszego domu. Przyszła i co?

Była noc, pół do dwunastej, ja już spałem, jak wszyscy. Przyjechali, zdaje się, dwoma samochodami, zaczęli się rozglądać po całym naszym podwórzu, chodzili tu i tam, coś sprawdzali. Widać było, że sami czują się niepewnie, że się trochę boją. Nie chciałem, żeby od razu zobaczyli, gdzie mieszkam. Dlatego jak najszybciej, po ciemku, próbowałem się ubrać. Wydawało mi się, że grzebię się z tym ubieraniem okrutnie. W końcu udało się, założyłem habit, choć nie wiedziałem, czy przybysze w ogóle wiedzą, co on oznacza. No i zaczęliśmy – ja i inni bracia – z nimi pertraktować, choć nie mieliśmy w tym żadnego doświadczenia. Skończyło się na tym, że zabrali dwa najlepsze samochody i radio CB, które służyło nam do łączności z innymi misjami.Dwa dni później – 4 stycznia – pojawili się na misji znowu. W nocy, również około wpół do dwunastej. Scenariusz się powtórzył. Wzięli nam jeszcze jeden samochód, jedzenie, paliwo.

Jak się przy tym zachowywali? Grozili? Żądali? Rozkazywali?

Przeżyłem wtedy nawet dość śmieszne zdarzenie. Kilku rebeliantów powiedziało, że chcą coś zjeść. Zaprowadziłem ich do naszej spiżarni. Któryś zobaczył puszkę sardynek i spytał, czy mogą wziąć. Powiedziałem: bierzcie. A co miałem powiedzieć? Inny chciał zabrać butelkę oranżady. Znów pozwoliłem. Jeszcze inny zobaczył, że jego kolega je herbatniki, i powiedział mi, że też takie chce. Ale na półce już herbatników nie było. Wytłumaczyłem, że ostatnią paczkę wziął jego towarzysz. I wtedy ten jedzący herbatniki odezwał się: „To ja oddam!”. Powiedziałem mu, żeby zjadł spokojnie do końca. Patrzyłem na ich twarze. To byli młodzi chłopcy, szesnasto, siedemnastoletni. Na pewno ich serca nie były jeszcze zepsute. Sprawa z herbatnikami pomogła mi zrozumieć, że rebelianci to też są ludzie. Wielokrotnie później modliłem się, by mojego serca nie opanowała nienawiść czy chęć zemsty wobec tych, którzy krzywdzą naszą ludność. Wspomnienie tych chłopaków ze spiżarni w Ndim bardzo mi w tym pomagało. Normalni młodzi ludzie, tylko poszli w którymś momencie na łatwiznę, licząc w dodatku na przygodę. Gdyby żyli w innym kraju, w innych okolicznościach – byłyby z nich fajne chłopaki.


* „Wszyscy tańczą na moście Wantounou”. Z br. Piotrem Michalikiem OFM Cap rozmawia Andrzej Kerner. Wydawnictwo Serafin, Kraków 2020, ss. 382 + 40 stron wkładek zdjęciowych.

Herbatnik dla rebelianta

Z dużym współczuciem mówisz o rebeliantach.

Nie wiem, czy to jest współczucie. Były takie momenty, że czułem wściekłość. Wręcz miałem ochotę znaleźć jakiegoś kałacha i przejechać po rebeliantach serią. Zwłaszcza kiedy widziałem, jak maltretują ubogich ludzi z wioski. Opowiedziałem kiedyś o tej mojej chęci zemsty w naszej kapucyńskiej wspólnocie. Wtedy Henri Battut, starszy już brat, Francuz, który jako żołnierz brał udział w wojnie w Algierii, powiedział mi tak: „Słuchaj, przemoc nigdy nie rozwiązuje sprawy”. Byłem wtedy naprawdę wkurzony i nie przyznawałem mu racji. Dopiero sporo później zrozumiałem, że ją ma.

Uważasz, że nie powinno się używać siły nawet w samoobronie? Mówicie ludziom, że nie mogą się bronić?

Nie mówimy ludziom, co mają robić. Każdy ma prawo do samoobrony. Ale jest kwestia zemsty. Bywały przypadki, że ktoś się bronił, zranił napastnika, a potem go dobił. Przecież nie musiał go dobijać. O to właśnie chodzi. Po wielu latach rebelii, kradzieży, rabunków, zbrojnych napaści ukształtowała się w ludziach mentalność zbrukana przemocą. Śmierć i przemoc spowszedniały. To, że kogoś zabito, zraniono, dokonano samosądu, że polała się krew. Może przesadzam, ale czasem mi się wydaje, że nawet na dzieciach przemoc nie robi już wielkiego wrażenia. Przestała być anomalią, złem wołającym o pomstę do nieba. Nawet ta przemoc w najgorszym, radykalnym wydaniu, włącznie z zabijaniem, z nienawiścią, pogardą, zemstą.

Sam wielokrotnie padałeś na misjach ofiarą przemocy. Ile to było razy? Masz to gdzieś zanotowane?

Nigdy się takim katalogowaniem nie zajmowałem. Byłoby to zresztą trudne, bo była to przemoc różnego stopnia.

Ale chyba niektóre przypadki dobrze pamiętasz. Strzelano za tobą, kiedy jechałeś samochodem…

Strzelano dwa razy. Ale ani razu we mnie bezpośrednio.

Może napastnicy nie umieli celować?

Nie, to nie to. Kiedyś w czasie rebelii z trzech zrabowanych nam samochodów odzyskaliśmy jeden. I to w katastrofalnym stanie, przemalowany na rebelianckie kolory. Wracałem nim na misję i w Bocarandze zauważyła mnie grupa czadyjskich rebeliantów. W samochodzie, który uważali za swój, choć był przecież mój. Zaczęli strzelać, żebym się zatrzymał. Chcieli mi ten samochód odebrać. Powiedziałem sobie: „Ooo, nie!”, i nie zatrzymałem się. Ale i nie przyśpieszałem – jakby co, niech myślą, że nie usłyszałem strzałów. Dopiero za zakrętem wcisnąłem gaz do dechy. Nie ścigali mnie, bo nie mieli czym.

A drugi atak?

Doszło do niego wtedy, kiedy porwano księdza Mateusza Dziedzica. Organizacja Narodów Zjednoczonych i inne rozjemcze siły dostały rozkaz, by szczególnie chronić misjonarzy przed porwaniem. Jechałem w sobotę do wiosek. Wyprzedziłem trzy motory z uzbrojonymi antybalakowcami. Potem minąłem patrol kameruńskich żołnierzy z sił Unii Afrykańskiej. Kiedy Kameruńczycy zobaczyli jadące za mną motory Antybalaki, zawrócili i zaczęli je ścigać, strzelając do siedzących na nich mężczyzn – przypuszczam, że z sytuacji na drodze wywnioskowali, iż antybalakowcy chcą mnie porwać. Widziałem, jak kule wyprzedzają mój samochód, uderzają o drogę i wzbijają tumany kurzu. I tyle.

Przeżyłeś też napad na misję, podczas którego zostałeś pobity.

To było już w Ngaoundaye, tu gdzie obecnie jestem na misjach. Rebelianci z eks-Séléki przyszli do miasta. Niektórzy z nich zaczęli nękać misje naszą i sióstr. W jednym tylko celu: żądali pieniędzy. Poszedłem do sióstr, kiedy przyszło dwóch rabusiów. Nie chcieli w ogóle rozmawiać. Zagroziłem, że pójdę do ich szefa ze skargą. Zabraniali mi tego surowo. W końcu jeden z nich jako argumentu użył siły – wymierzył mi potężne uderzenie w policzek, takie, że aż okulary mi spadły. W końcu jednak poszli. Godzinę później przyszli na naszą misję. Znaleźli pretekst – oskarżyli jednego z przybywających u nas ludzi, że należy do Antybalaki. Widziałem, że niektórzy z nich byli pod wpływem narkotyków, i jasne było, że uspokoić ich mogą tylko pieniądze. Szperali, gdzie chcieli. Weszli do mojego pokoju. I tam znowu dali mi w twarz.

Wtedy przyszła na ciebie ta cisza „po wydarzeniach”, ten paraliż wewnętrzny?

Nie od razu. Trzeba było jeszcze sprawdzić, co z naszymi ludźmi na misji, nadal pertraktować z rebeliantami, pobiec do sióstr sprawdzić, czy coś złego im się nie stało… Próbowaliśmy też kontaktować się z ONZ, żeby przysłało swoich żołnierzy do rozwiązania sytuacji w mieście. Nie było czasu na ciszę – alarmowa sytuacja zmuszała do działania. Kiedy po kilku godzinach wszystko się skończyło, wtedy ta cisza przyszła.

Od kilkunastu lat (lekko licząc) żyjesz w sytuacji nieustannych, regularnie następujących rebelii. Czy napięcie towarzyszy ci cały czas?

Są chwile względnego spokoju, kiedy wydaje się, że wszystko zaczyna iść ku lepszemu. A potem nagle wszystko się załamuje.

Nie chcesz przyznać, że w tym, co robicie w RŚA ty i inni kapucyni, jest coś bohaterskiego. Ale przecież misjonarze czasem giną.

Nie da się zaprzeczyć. Na misjach nabyłem jednak umiejętność rozpoznania, kiedy nie warto się wychylać, a kiedy można lub trzeba ryzykować.

Ale przecież rebelianci są nieprzewidywalni.

Zawsze mogę uciec do buszu.

Możesz nie zdążyć.

To jest konsekwencja mojego wyboru, że zostaję. Mimo tego uważam, że jestem człowiek bojaźliwy…

Ja z tobą nie wytrzymam...

Naprawdę jestem bojaźliwy. Tyle że nauczyłem się panować nad tymi emocjami i nie poddawać się im.

Czasem jednak emocje mogą być silniejsze. Pewnie widziałeś swoich przyjaciół, współpracowników, misjonarzy, ludzi zwykle opanowanych, którzy naraz wpadali w panikę albo załamywali się…

Rzadko bywało aż tak dramatycznie. Raczej po prostu widziałem, jak w pewnym momencie się wycofywali. Chociaż widywałem także ludzi uciekających w panice. W najtrudniejszych momentach bardzo ważnym wsparciem jest obecność innych ludzi, którzy pomagają ci przekroczyć siebie i swoje ograniczenia.


* „Wszyscy tańczą na moście Wantounou”. Z br. Piotrem Michalikiem OFM Cap rozmawia Andrzej Kerner. Wydawnictwo Serafin, Kraków 2020, ss. 382 + 40 stron wkładek zdjęciowych.

Herbatnik dla rebelianta