Oni tu chcieli normalnie żyć

Karina Grytz-Jurkowska Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 08.02.2021 21:36

Dziś mija 70 lat od śmierci mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki", ale już w sobotę upamiętniono go we wsi Królowe.

Oni tu chcieli normalnie żyć   Kwiaty przy tablicy upamiętniającej mjr. Zygmunta Szendzielorza "Łupaszkę" złożył prezes IPN, Jarosław Szarek Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość

Rocznica ta stała się impulsem do patriotycznego spotkania i modlitwy za niego i innych żołnierzy z 5. Wileńskiej Brygady AK. Przypadło ono też w miesiąc po śmierci Lidii Lwow-Eberle ps. „Lala”, narzeczonej „Łupaszki”. Odbyło się w sobotę 6 lutego we wsi Królowe.

To właśnie tam, w młynie pod wsią, na przełomie kwietnia i maja 1947 r. „Łupaszko” wraz ze swoją towarzyszką życia i kilkoma innymi partyzantami ukrywali się przed funkcjonariuszami SB. I jak wynika z zapisków jednego z żołnierzy mjr. Szendzielorza, Wacława Beynara „Orszaka”, kiedy służby bezpieczeństwa wpadły na ich trop, ostrzegł ich jeden z pracowników milicji. Zdążyli uciec, na pociąg do Racławic Śląskich zawiózł ich Zbigniew Urbański, pracownik młyna, który za tę pomoc spędził 5 lat w stalinowskim więzieniu (jego syn był obecny na sobotniej uroczystości).

– Pani Lidia Lwow-Eberle była tutaj w październiku 2016 r. Poznała to miejsce, wspominała, że miała tu prosiaki, ogródek, że tu próbowali ułożyć sobie życie tak spokojnie, poza partyzantką, w cywilu, licząc, że im się uda... Oni po prostu szukali wyjścia z tej sytuacji – opowiada Marcin Żukowski z opolskiego IPN. – Jako mieszkaniec Ziemi Głubczyckiej jestem dumny z tego, że tu im się nic złego nie stało, że ktoś ich ostrzegł, że idzie obława.

Oni tu chcieli normalnie żyć   Pamięć i modlitwa za zmarłych żołnierzy antykomunistycznego podziemia Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość

„Łupaszko” z „Lalą” zostali aresztowani dopiero pod Jordanowem 30 czerwca 1948 roku. On został skazany wyrokiem komunistycznego sądu na 18-krotną karę śmierci i wraz z kilkorgiem innych partyzantów zastrzelony 8 lutego 1951 roku w piwnicach mokotowskiego więzienia w Warszawie. Jego ciało trafiło do bezimiennego grobu, odnaleziono je i zidentyfikowano w 2013 r. w wyniku prac ekshumacyjnych na „Łączce” na warszawskich Powązkach. Lidię Lwow skazano początkowo na dożywocie, wypuszczono jednak w 1956 r. Powoli zaczęła życie na nowo: została archeologiem, wyszła za mąż, a kiedy po 1989 r. można było o tym mówić, jeździła na spotkania z młodzieżą opowiadając o żołnierzach niezłomnych. Zmarła 5 stycznia 2021 roku w wieku 100 lat.

– Ja miałem ten niezwykły honor, że w grudniu odwiedziłem panią Lidię z okazji jej setnej rocznicy urodzin, a kilka tygodni później byłem na jej pogrzebie... – mówił Jarosław Szarek prezes IPN. Wspominał jej niezwykłą radość i pogodę ducha. – To nie był człowiek zgorzkniały, mimo tak dramatycznych przeżyć: dotknęła dramatu wojny, przeżyła ciężkie więzienie. Pamiętam jak ona mówiła o Polsce, bo trzeba podkreślić, że z urodzenia była Rosjanką, rosyjską arystokratką, która straciła swoją ojczyznę po rewolucji bolszewickiej. Polska stała się jej ojczyzną z wyboru. Cieszę się, że są tu harcerze, bo wartości i ta Polska, którą mieli w sercach ci niezłomni żołnierze wyklęci, którzy zapłacili tak ogromną cenę za Polskę, musi być przekazana młodemu pokoleniu – dopowiadał.

W uroczystości wzięli też udział przedstawiciele opolskiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej, artyści, harcerze oraz mieszkańcy wsi. Część oficjalna-patriotyczna odbyła się przy młynie, gdzie przy pamiątkowym głazie zapłonęło rozpalone przez harcerzy ognisko. Były krótkie przemowy, złożenie kwiatów i zniczy, odśpiewano hymn Polski. Potem uczestnicy przeszli do kościoła, gdzie odprawiona została Msza św. za żołnierzy niezłomnych, którą zakończyła pieśń o wyklętych.

Oni tu chcieli normalnie żyć   W uroczystościach wzięli udział harcerze, a także artyści Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość

Jednym z inicjatorów uroczystości był Tomasz A. Żak, dyrektor „Teatru Nie Teraz”, który kilka lat temu wystawił przy młynie spektakl pt. „Wyklęci”.

– Takie miejsca i wydarzenia dają ogień, który jest potrzebny. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę stodołę, wiedziałem, że musi się tu wydarzyć to, co my opowiadamy za pomocą znaków artystycznych. I to się udało – to był niezwykły wieczór, niezwykłe przeżycie. Dziś tutaj wracamy – śmierć pani Lidii, niezwykłej kobiety zamknęła symbolicznie pewien etap także dla mnie osobiście, jako człowieka teatru. Odchodzi kobieta, która przeżyła sto lat, nie udało się jej zabić. Pomyślałem, że powinniśmy spotkać się tu nie tylko po to, by stawiać im pomniki, ale też by budować w nas siłę, która była w nich, czerpać z tego ognia to, co ich ukształtowało. Musimy żyć i iść do przodu - wskazywał artysta.