Na rajskiej wyspie

Anna Kwaśnicka

|

Gość Opolski 41/2021

publikacja 14.10.2021 00:00

Ks. Marek Sobotta wraz ze swoimi parafianami z Papui-Nowej Gwinei wybuduje szkołę muzyczną, szwalnię i piekarnię.

Na rajskiej wyspie Ks. Marek Sobotta w pióropuszu wodza. Anna Kwaśnicka /Foto Gość

Będzie to możliwe dzięki ogromnemu wsparciu finansowemu, przekazanemu przez wiernych w odwiedzanych przez niego parafiach diecezji opolskiej. Pochodzący ze Zdzieszowic misjonarz przez trzy urlopowe miesiące zebrał sumę, która wystarczy na postawienie nowego budynku i jego wyposażenie.

Cenny pióropusz wodza

– Nigdy nie chciałem być misjonarzem. Kiedy byłem wikarym w Raciborzu, poważnie zachorowałem. Wiele tygodni przeleżałem na szpitalnym łóżku, miałem paraliż lewej strony ciała. Rokowania były średnie – opowiada ks. Marek Sobotta, który od ok. 3 lat jest misjonarzem w Papui-Nowej Gwinei.

– W chorobie modliłem się o łaskę zdrowia. Serce podpowiadało mi, by trochę się z Panem Bogiem potargować, co nie jest chwalebne. Pamiętam, że złożyłem taką obietnicę: „Panie Boże, jeśli dasz mi zdrowie, to ja też zrobię dla Ciebie coś szczególnego”. Po dawnej chorobie nie ma śladu, ale kiedy po rehabilitacji biskup opolski posłał mnie na kolejną parafię, to w ferworze wikariuszowskiej pracy zapomniałem o swojej obietnicy.

Dopiero, gdy któregoś dnia, jadąc samochodem, włączyłem radio, usłyszałem, jak ktoś barwnie opowiada o rajskiej wyspie, błękitnym oceanie, kokosach, orchideach i łowcach głów. Myślałem, że to rozmowa z podróżnikiem, ale w pewnym momencie dziennikarka zapytała: „Księże biskupie, jaki jest największy problem w księdza diecezji?”. Wtedy zorientowałem się, że to wywiad z misyjnym biskupem – wspomina ks. Sobotta. – Biskup błyskawicznie odpowiedział: „Największy problem to brak księży”. Te słowa przypomniały mi o złożonej obietnicy. Pomyślałem, że właśnie w ten sposób mam podziękować Bogu za łaskę odzyskanego zdrowia – podkreśla.

Ksiądz Marek Sobotta ukończył kurs w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie i ruszył do diecezji Wewak w Papui-Nowej Gwinei. Tam najpierw uczył się języka pidżyn, a następnie objął dwie parafie: św. Wawrzyńca w Dagua, gdzie od 4 lat nie było proboszcza, oraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy w But, gdzie proboszcza nie było od 17 lat. – W naszej diecezji jest zwyczaj, że nowy proboszcz otrzymuje z rąk biskupa kluczyk do tabernakulum. Podczas tego wprowadzenia parafianie nas zaskoczyli, bo podarowali mi pióropusz wodza. Jest on cenny dla Papuasów, bo wykonany z piór muruka, egzotycznego i niebezpiecznego ptaka, który żyje głęboko w buszu. Powiedzieli mi, że będę dla nich wodzem, bo potrzebują kogoś, kto w imieniu Kościoła przebaczy im grzechy, będzie sprawował Msze św. i poprowadzi ich do nieba – mówi ks. Sobotta.

Prosta wiara i proste życie

Do Papui-Nowej Gwinei Ewangelia dotarła 125 lat temu. – W moich parafiach wiara jest bardzo silna. Ludzie sami ją przechowali. Kiedy nie było pośród nich księdza, każdej niedzieli gromadzili się na nabożeństwie słowa Bożego. Czasem udało im się przynieść Ciało Pana Jezusa z odległej parafii, gdzie akurat była Msza św. – opowiada misjonarz.

– Parafianie wspierają mnie, zwłaszcza gdy odwiedzam odległe miejsca. A mam 19 wiosek, 17 kościołów i po drodze muszę pokonać 15 rzek, nad którymi nie ma ani jednego mostu. Nie ma żadnych dróg asfaltowych, a tropikalne deszcze tworzą wielkie błotniska. Kiedy wyruszam w drogę do wiosek, nigdy nie jestem sam. Zawsze towarzyszą mi i pomagają parafianie. Ich szacunek dla kapłana jest poruszający – podkreśla ks. Sobotta.

Na terenie jego parafii mieszka 25 tys. osób, z czego 10 tys. to katolicy. – Papuasi to prości ludzie, którzy nie potrafią odnaleźć się w realiach nowoczesnego kapitalizmu. Nie mają wykształcenia ani zdolności biznesowych. Od wielu lat cały biznes, sklepy, firmy budowlane są w rękach chińskich. Chińczycy przywożą też do nas swoich pracowników, a Papuasi znajdują zatrudnienie tylko na stanowiskach służebnych albo w pracach niebezpiecznych – opisuje. – W Papui-Nowej Gwinei nie ma głodu, ale moi parafianie żyją bardzo skromnie. Utrzymują się z uprawy wanilii i kakao, które są bardzo cennymi przyprawami. Niestety wyłączność na ich skup mają chińskie koncerny, które farmerom płacą niskie ceny, a potem te same towary sprzedają na światowych rynkach za miliony. Niesprawiedliwość jest bardzo widoczna – mówi duszpasterz.

– Papuasi cały majątek mogą zmieścić w torbie, którą nazywają bilum. Noszą ją na szyi, a wkładają do niej pieniądze, jeśli jakieś mają, różaniec czy liść tytoniu, czyli to, co jest dla nich cenne. Ich domy są bardzo proste, wybudowane z bambusa, przykryte liśćmi palmy. Nie mają drzwi, nie mają prądu, nie mają bieżącej wody. W moich parafiach prąd jest tylko w jednej stacji misyjnej przez 2 godziny dziennie – opowiada.

W ludziach jest pewna beznadzieja, smutek. – Jedni znajdują siłę i nadzieję blisko Boga, a inni sięgają po alkohol, pogłębiając swoją biedę. To alkohol, który sami pędzą, często nieumiejętnie, dlatego wiele osób od niego umiera. Z kolei młodzież sięga po narkotyki, które są powszechne. W naszym klimacie marihuana rośnie wszędzie – mówi. – Ci, którzy są blisko Boga, żyją tą bliskością na całego. Zwłaszcza teraz, w październiku, są niezwykle rozmodleni. W każdej wiosce codziennie przechodzi procesja od domu do domu z figurą Matki Bożej. Jest też nocne czuwanie, modlitwa różańcowa i dzielenie się słowem Bożym. To wszystko dzieje się przez cały październik – kontynuuje misjonarz.

Pomysł na pomoc

Papuasom trudno pomóc indywidualnie. – Oni żyją w rzeczywistości klanu. Gdybym pomógł jednej rodzinie, to inne miałyby żal. Dlatego chcę im pomóc strukturalnie. Razem z liderami w moich parafiach przygotowaliśmy projekt wybudowania szkoły muzycznej, stworzenia w niej małego studia nagrań, szwalni, a także piekarni – wylicza ks. Marek Sobotta.

– Papuasi mają talent muzyczny. Komponują, piszą teksty. Mam 34 ministrantów i każdy z nich gra na gitarze, choć instrumenty mam tylko trzy. Kiedy zdobyliśmy keyboard, szybko nauczyli się na nim grać ze słuchu. Jeden z parafian zna nuty i chce poprowadzić szkołę dla dzieci i młodzieży. Tym samym wypełnimy im czas, by nie sięgali po narkotyki. Studio nagrań nazwiemy Kumul, czyli rajski ptak, który jest w herbie Papui-Nowej Gwinei i symbolizuje Ducha Świętego. Chcemy nagrać papuaską twórczość i zaprezentować ją światu. Planujemy też nagranie w nowych aranżacjach pieśni z modlitewnika stworzonego przez misjonarzy w latach 50. XX wieku. Dziś niestety są one zapomniane i nawet w naszym kościele śpiewane są głównie piosenki protestanckich sekt – opowiada duszpasterz.

Oprócz szkoły muzycznej będą zajęcia doszkalające z pisania i czytania dla dorosłych, a także szwalnia, w której zatrudnienie znajdą kobiety. – To szansa, by podnieść znaczenie kobiety, która pełni funkcję służebną wobec mężczyzny, właściwie jest kelnerką na bankiecie życia mężczyzny. Nawet nie może jeździć na rowerze, a warzywa, owoce czy drewno musi nieść na swoich plecach. Jedyną szansą, by podnieść znaczenie kobiety, jest to, by wnosiła trochę pieniędzy do rodzinnego budżetu, który naprawdę jest ważny, bo szkolnictwo jest płatne. Dzieci w rodzinach jest bardzo dużo, normą jest dziesięcioro i więcej. W efekcie w roku szkolnym rodzice posyłają tylko dwoje czy troje dzieci do szkoły. W kolejnym roku zostają one w domu, a uczy się ich rodzeństwo. Są sytuacje, że w VIII klasie mam trzydziestolatków. To nieefektywna, poszatkowana edukacja – wyjaśnia ks. Sobotta.

Na tyłach szkoły będzie piekarnia. – Chleb dostępny jest w mieście, ale tylko tostowy, oczywiście chiński. Bardzo szybko pleśnieje, bo panuje tam wysoka wilgotność. My dwa razy w tygodniu będziemy wypiekać chleb na zakwasie według polskiej receptury. Chcemy sprzedawać go na lokalnym rynku. Po Mszy św. niedzielnej będzie to też miejsce na wspólną kawę. Marzę o tym, by ludzie nie uciekali zaraz do domu, ale by uczyli się świętowania niedzieli – dzieli się misjonarz.

Szczodrość, która zachwyca

Ksiądz Marek Sobotta, wylatując ponownie do Papui-Nowej Gwinei, już wiedział, że szkołę uda im się wybudować.

– Hojność ludzi przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Jestem wdzięczny za ogromną życzliwość i szczodrość ludzi, za serdeczność księży i ich otwartość na potrzeby misji mimo trudnych czasów pandemii. Wiem, że dochody parafialne są obecnie skromne, a jednak otworzyli serce dla misji. Jestem tym wzruszony. Dziękuję za wsparcie ze strony biskupa opolskiego i Funduszu Pomocy Misjonarzom Diecezji Opolskiej – podkreśla misjonarz.

Radością jest dla niego również to, że wraca z odrestaurowanymi naczyniami liturgicznymi. – To sprzęt liturgiczny, który misjonarze przywieźli 100 lat temu do parafii w But. Przez 17 lat nie było tam księdza, więc kiedy przyjechałem, sprzęty były w bardzo złym stanie. Cyborium właściwie znalazłem w gruzie. Zabrałem kielichy mszalne, pateny i cyborium do Polski i w krótkim okresie mojego urlopu państwo Żebrowscy, złotnicy z Raciborza, przepięknie je odrestaurowali. Te prace sfinansowali kapłani z diecezji opolskiej: ks. Fryderyk, ks. Tadeusz i ks. Mariusz. A złotnicy obniżyli koszty i za darmo odrestaurowali pateny. Jestem ogromnie wdzięczny. W 2024 r. parafia będzie miała sto lat i będziemy świętować, używając tych odnowionych skarbów liturgicznych – mówi misjonarz. Zapewnia, że w każdą pierwszą sobotę miesiąca odprawia Mszę św. w intencji wszystkich dobrodziejów misji.

– Jestem szczęśliwy. Znalazłem swoje miejsce na świecie i w kapłańskiej służbie – podsumowuje.•

Dostępne jest 2% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.