Więcej niż język

Ks. Tomasz Horak

Język prostych i naturalnych gestów to pierwszy poziom porozumienia.

Więcej niż język

Węgierski niezrozumiały, łacina to zabytek, polski zastępujemy angielskim. Język ma coś wyrażać, ma zwrotnym sprzężeniem do nas wracać, powinien coś zrozumiałego mówić do innych - szczególnie wtedy, gdy różni nas język mówiony. Czy taki pozasłowny język istnieje? Owszem, i to w różnych odmianach. Język prostych i naturalnych gestów to pierwszy poziom porozumienia. Nawet domowe zwierzaki doskonale go rozumieją. Dużo wyżej plasuje się język teatru, gdzie słowo mówione splata się z gestami, ruchem, rekwizytem. W dobrym teatrze nieznajomość języka mówionego tylko po części jest przeszkodą odbioru treści. Wreszcie - język religijnych symboli i obrzędów stanowiący jedno z językiem mówionym. I, podobnie jak w teatrze, pozwala wyrazić wiele treści i emocji pozasłownych.

Trafiłem w sieci na relację z pogrzebu. I ta relacja wraz z postami czytelników wywołała dzisiejszy temat. Nie podejmuję polemiki ani z autorem, ani z jego respondentami, bo nie w tym rzecz. Chodzi o losy orędzia wiary przekazywanej źle używanym językiem religijnych obrzędów. Zacytuję fragment: "Oczy miałem mokre, ale w sercu spokój. Myślę, że koledze podobał by się jego własny pogrzeb. Mimo deszczowej pogody było sporo ludzi, których znał i może nawet lubił. I nagle odkryłem skąd jest to dziwne uczucie smutku, lekkości i małej nuty radosnej. To brak księdza. Brak tych strasznych pieśni żałobnych »Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie«. Brak tego kościelnego jęczenia i rytualnych, fałszywych gestów składających się na katolicki pogrzeb, a niemających nic wspólnego z osobą, która zmarła. Ja też tak chcę, pomyślałem".

Widocznie pogrzeby z księdzem, w których poprzednio uczestniczył, były inne. Dla ilustracji jeden z postów: "Żeby było śmieszniej, to praktycznie wszystkie uroczystości »umilone« obrządkiem polskiego katolicyzmu są takie... smutne. Poważne do przesady, nadęte i niestety bardzo podobne. Często tylko po strojach uczestników można poznać, co to za impreza. Nadęcie, patos, zero rzeczywistego obchodzenia jakiejś uroczystości". Gwoli ścisłości - tak bywa w wielkomiejskich ośrodkach, gdzie ksiądz nie zna parafian, a wszystko zabija liczba ludzi. Przeszkoda prawie nieusuwalna, a powoduje wielkie przekłamanie przekazu wiary Kościoła i nadziei (choćby tylko przeczuwanej) uczestników pogrzebu. Lepszą im się więc wydaje opcja bez księdza. Ale to może prowadzić donikąd. Znowu cytuję: "Na wstępie przywitał nas Bob Marley, puszczony z głośnika, później leciał kawałek z Jeziora Łabędziego… Nie było modlitw, klepanych bez zastanowienia, żadnych śpiewów, żadnego smętnego księdza, żadnego przepraszania za grzechy…". I jeszcze jeden cytat: "Brałam udział w podobnym… wzruszający, każdy z balonikiem, Dom wschodzącego słońca, pięknie i intensywnie".

Od unicestwienia siły liturgicznego języka do baloników… Katastrofa. Powtórzę okrzyk sprzed dwóch tygodni: "Uczcie się języków!". Uczcie się także języka liturgicznych obrzędów. Od podstaw, od pierwszego, spojrzeniem nawiązywanego kontaktu z uczestnikami. Wszystko jedno - ślub czy pogrzeb, Msza w poniedziałkowy poranek czy niedzielna suma. To napomnienie skierowane do przewodniczących liturgii, świętej liturgii. A do uczestników? Uśmiechnijcie się, popatrzcie nieco wyżej niż pulpit ławki, otwórzcie szeroko rozśpiewane usta, by porwać za sobą innych (a może i samego celebransa). Bo tak naprawdę nie potrzebujemy baloników na druciku. Owszem, one nie są nam obce, ale raczej pod karuzelą, jak w piosence. Bo jest czas mistycznego wzlotu i jest czas wznoszenia się baloników. I o tym celebrans pamiętać powinien, świadomie i umiejętnie posługując się językiem liturgicznego obrzędu. Tekstem, ale i całą akcją.

Jako wolny i jako tako sprawny emeryt bywam czasem zapraszany do nieodległych parafii do pomocy. Ciekawe doświadczenie. Są parafie, gdzie zostaję wciągnięty w uroczystą atmosferę niedzieli (bywa, że dnia powszedniego albo i święta). Ministranci (chłopcy czy dziewczęta) prowadzą do zakrystii, język liturgii już tu jest obecny - obeznani z przygotowaniami, zaznajomieni z czytaniami, padają rzeczowe pytania. A przy ołtarzu powaga, ale i uśmiech, wszystko zgrane jak w balecie. Po co im "Jezioro Łabędzie"? A i baloniki niepotrzebne. Służba liturgiczna dzieje się na oczach i ze współudziałem parafian, a jakaś niewidoczna fala porozumienia odbijająca się od uczestników wraca do tych, co wokół ołtarza. Widać, że proboszcz, a pewnie już jego poprzednicy, dobrze nauczyli parafian tego pozasłownego języka.

Jeszcze jedna uwaga się nasuwa. Otóż, gdyby język nie tylko słów, lecz liturgicznej akcji był powszechniej znany i poprawnie używany, nie byłoby tak mocnych nacisków zwolenników liturgii trydenckiej. A to, że potrzeba także zmian w liturgii pogrzebowej, nie ulega wątpliwości. Zmian otwierających także możliwość szerszego dostosowywania obrzędu do osoby zmarłego i do realiów rodziny.