Prawda - krzyż - wyzwolenie

Ks. Tomasz Horak

Tych trzech słów: "Prawda - krzyż - wyzwolenie" ks. Franciszek Blachnicki użył jako tytułu książki wydanej w roku 1985 w Carlsbergu.

Prawda - krzyż - wyzwolenie

Mam egzemplarz z dedykacją Ojca (takeśmy go zwali) nakreśloną w Londynie 2 czerwca 1986 roku. Książka dotarła do mnie przez ręce ministranta dawnej mojej parafii. U ciotki owego ministranta w Ochotnicy Górnej od kilku lat odbywały się turnusy rekolekcyjne ruchu oazowego. Jak większość punktów rekolekcyjnych nie były lokowane „z centrali”, lecz organizowane przez ludzi, którzy wcześniej zetknęli się z kręgami oazowymi, nazwanymi później (w lutym 1976 roku) na Krajowej Kongregacji Odpowiedzialnych Ruchem Światło–Życie. Byłem jednym z jej uczestników. Ruch nie tylko się rozwijał, ale pogłębiał swoją samoświadomość i ogarniał wpływem coraz więcej ludzi.

27 lutego 1987 roku ojciec Blachnicki umarł na emigracji w Carlsbergu. Wspomniana książka stała się dla mnie relikwią. I jest nadal. Zaś o Ojcu zrobiło się w tych dniach znowu głośno. Chyba każdy wie: IPN stwierdził, że śmierć ks. Franciszka Blachnickiego była skutkiem otrucia go. Domyślaliśmy się tego od dawna, ale w takiej sprawie domysły nie wystarczą. Tak jak nie starczą domysły, kto mógł tego dokonać, a polska (czy rzeczywiście polska?) bezpieka dokonała tego, czego Niemcy nie dokończyli przed laty w katowickim więzieniu. A był skazany na śmierć…

We wstępie do owej książki autor zapisał słowa swojej jakby litanii (sam użył tego określenia), wersów jest w niej sto. Zaczyna się tak: „Oni się boją/ Kogo oni się boją?/ Boją się starszych z powodu ich wspomnień/ Boją się młodych z powodu ich niewinności…"  – Litanię kończy słowami: "A więc: dlaczego my się ich boimy?”. Całą treść owej litanii każdy widzący ówczesną polską rzeczywistość znał i czuł. Ale zestawienie długiego ciągu określeń wskazujących na przeróżne fobie ludzi z ciemnej strony tamtego świata, jeżyło włos na głowie i chwytało za serce zdaniem „Dlaczego my się ich boimy?”.

Prowadziłem turnus rekolekcji oazowych w Ochotnicy Górnej, rok był chyba 1977. Dostaliśmy cynk (telefonów nie było wtedy, ale „cynk” zawsze jakoś docierał); otóż dostaliśmy cynk, że za jakąś godzinę będą u nas goście z MO, SB, WOP-u i Sanepidu. Ulokowałem naprzeciw naszej chałupy gitarzystę, troje z mocnymi głosami i Małą, która miała nie tylko świetny głos, ale i śliczną buzię małego dziecka. Mieli na powitanie oczekiwanych gości śpiewać „Alleluja, alleluja, witamy was!” Oczywiście z uśmiechem na twarzy. Cały „naród” spomiędzy chałup miał śpiew podchwycić. Gościom mowę odebrało. Pojechali, zostawiwszy na urzędowym druku nakaz opuszczenia miejsca pobytu. Pogoniłem na pocztę, by wysłać do ministerstwa telegram odwoławczo-protestacyjny oraz kopię tekstu do księdza prymasa (instrukcje mieliśmy wcześniej). To była sobota, a w poniedziałkowe przedpołudnie dostaliśmy cynk, że możemy zostać, ministerstwo zawiesiło wykonanie nakazu. Ale była radocha! „Wygraliśmy!” Nie my – sprostowałem – Kościół wygrał. My piosenką i sprawną akcją, ks. prymas dyplomatycznym działaniem i miliony modlących się za Polskę. Po południu przyjechał już bez munduru komendant WOP-u. Potwierdził: „tak, możecie zostać. Ale co wyście zrobili? Chłopaki przyjechali od was z takimi jakimiś minami…”. Opowiedziałem. „Aaa! Po prostu rozładowaliście im akumulatory. Ale, ale. Skąd wiedzieliście, że przyjadą?”. – Pan kapitan ma swoje kanały, my mamy swoje. Na ogół działają – odpowiedziałem grzecznie. Nie drążył tematu.

Opowiadam, jakby to była budująca opowiastka o klęsce głupiego smoka. A tu dowiadujemy się od IPN-u, że ojciec Blachnicki został otruty. To nie opowiastka, to prawda. Ale jego postawa, instrukcje, zachęty, programy uczyły nas – księży, dorosłych, młodzież, dzieci odważnej postawy wobec przeciwności i wobec tłamszącego tak cały Kościół, jak i nasz Ruch, ale też coraz większe kręgi polskiego społeczeństwa totalitarny mechanizm opresji, przymusu, kłamstwa. Ceną tego okazało się męczeństwo. Nie pierwsze w dziejach Kościoła. Męczeństwo jest wpisane w sam rdzeń chrześcijaństwa. Od Jezusa po naszą współczesność i wszystkie ofiary tamtych czasów.

Kim był ojciec Franciszek Blachnicki? Zdecydowanym Polakiem? Mądrym wykładowcą? Genialnym organizatorem ruchu religijnego i społecznego? Może politykiem? – Skoro politycy go nienawidzili i bali się go bardzo. A może po prostu świętym, który został nam dany, by z mocą głosić prawdę, trwać przy krzyżu, nieść wyzwolenie? Tak, jak to sam ujął w tytule książki leżącej przede mną. Ale jest i podtytuł owego zbioru jego pism, wykładów, konferencji: "Ku polskiej teologii wyzwolenia". Ku teologii – bo przecież wszystko z Bożej mądrości wypływa. Polskiej teologii – a więc nie o przemocy, a o pokojowym i mądrym sprzeciwie (tak on to widział). Ku teologii wyzwolenia – bo nigdy nie był i nie chciał być rewolucjonistą, co to burząc stare, nową niewolę szykuje.

Szkic do portretu ojca Blachnickiego nakreśliłem niepełny. Brakło w nim choć zarysu wiary tego niecodziennego kapłana. Prawdę mówiąc, bez tego nie sposób zrozumieć wielu szczegółów jego życia i działania. Znaczy, że powinienem do tematu jeszcze wrócić.