To zbudowane na wulkanie sanktuarium od wieków przyciąga pielgrzymów z całego Śląska.
„Niech się co chce ze mną dzieje, w Tobie, święta Anno mam nadzieję” – intonuje Franciszek Klosa. I dodaje - Tak zawsze śpiewała moja mama, babcia i ja też podczas wędrówki na tę Górę Ufnej Modlitwy. Dlatego nie boję się pielgrzymować sam. Śmierć może spotkać człowieka wszędzie, w trasie i przed telewizorem. Ja polecam się świętej Annie i ruszam w drogę.
Siedemdziesięcioczterolatek nie wygląda jednak na swój wiek, a aktywnością mógłby zawstydzić o wiele młodszych. Choć mieszka na stałe za granicą, w Mannheim, dwa razy w roku przyjeżdża do rodzinnej Ligoty Prószkowskiej, by stamtąd pieszo, najczęściej samotnie pielgrzymować na Górę Świętej Anny.
Góra bliska sercu
- Na „Annaberg” jeździłem od zawsze. Moja babcia i mama noszą imię Anna, więc zawsze na odpusty namawiały ojca, by udać się tam z pielgrzymką. Ojciec szykował wtedy wóz, tzw. baloniok, zaprzęgał do niego dwa konie i o wpół do trzeciej nad ranem wyjeżdżaliśmy - wspomina pan Franciszek.
Zabierali też chętnych z rodziny, najczęściej siostry ze strony mamy i ojca. U celu była Msza św. i przejście drogami kalwaryjskimi. Odkąd jego kuzyn, też z Ligoty, o. Fidelis Klosa został tam franciszkaninem, był kolejny powód do odwiedzin.
- To jest miejsce pielgrzymek dla całego Śląska Opolskiego, nie byliśmy w tym odosobnieni. Nocowaliśmy zawsze u tych samych ludzi, w stodole. Wracając musiałem hamować koła deską, żeby utrzymać zaprzęg. Tak to się zaczęło – wspomina Franciszek Klosa.
Potem jeździł tam rowerem jako ministrant, a z czasem samochodem, zabierając mamę, babcię czy ciotki. Raz, gdy w trasie zerwał im się pasek klinowy dotarli, bo jedna z kobiet użyczyła zamiast niego swojej pończochy.
Gdy dorósł, założył rodzinę a w latach 70., jak wielu innych wyjechał na Zachód. Do Polski zawitał dopiero po 15 latach. Odtąd odwiedzając rodzinę zawsze jeździł na Górę Ufnej Modlitwy. Tam też czcili okrągły jubileusz, gdy mama obchodziła 90., Franciszek 60. a jego córka 30. rocznicę urodzin. W Ligocie Prószkowskiej nadal ma rodzinę i dom.
Czasem samotnie a czasem w grupie. Tu podczas pielgrzymki Miłośników Nordic Walking. kgj Powrót do źródeł
Franciszek Klosa mówi, że najlepsza droga do zdrowia to droga piesza. Po tym, jak przeszedł 900 km szlakiem św. Jakuba, skończyły się jego problemy zdrowotne.
- W 2012 roku, po lekturze czyichś wspomnień z wędrówki zdecydowałem, że spróbuję. Cała rodzina mi to odradzała, bo miałem już wtedy 73 lata. Ja jednak uparłem się, że pójdę, najwyżej zawrócę, jak nie starczy mi sił – opowiada.
Do wyprawy solidnie się przygotował a potem zostawił rodzinie mapę i codziennie informował ich, gdzie dotarł. Po powrocie też spisał wspomnienia, które zostaną wkrótce wydane.
- Wnuki będą mieć pamiątkę. A po tej Hiszpanii postanowiłem, że tak jak dawniej, pójdę pieszo do świętej Anny. Inni mówili „Ooo, to jest 40 km, nie zajdziesz!”, ale dotarłem tam w 10 godzin. Przenocowałem w Domu Pielgrzyma i następnego dnia wróciłem. I odtąd robię tak dwa razy w roku, wiosną po Wielkanocy i jesienią, na św. Franciszka – mówi piechur.
Pytany, dlaczego idzie sam, twierdzi „A kto by tam ze starym chciał chodzić, każdy ma swoje zajęcia, a na pielgrzymkę ludzie idą raczej w lipcu, na odpust”. Wybiera drogi boczne, ale takie, gdzie można spotkać ludzi.
- Gdyby mi się coś stało, ktoś mnie znajdzie, poza tym jest się do kogo odezwać. Wiosną trafiają się robotnicy leśni, jesienią grzybiarze. Kiedyś chciałem skrócić trasę i poszedłem jakąś starą drogą, która skończyła się po kilometrze. Nie chciałem się wracać i lazłem przez krzaki i trawy. Już miałem stracha, ale jakoś wyszedłem w dobrym miejscu. Czasem gonią mnie psy, ale mam kijki - dodaje.
Po drodze dziękuje Bogu za łaski i zdrowie, to śpiewa jakąś pieśń. Robi też przystanek przy kapliczce na tzw. „Krapkowionce”. Na górze św. Anny najpierw idzie do bazyliki się pomodlić, potem na grób kuzyna, o. Fidelisa, zawsze zamawia tam też Mszę św.
- Póki zdrowie pozwala, póty będę tam chodził – podsumowuje Franciszek Klosa.