Czy istnieje coś takiego jak pedagogika prenatalna? Czyli jakiś wpływ na wychowanie dziecka zanim ono się urodzi?
Temat chodził mi po głowie od kilku już lat. Nie byłem nigdy pewny, czy aby rzeczywistość jest taka jak moje (i nie tylko moje) teorie. Tym bardziej że fachowcem w branży psychologiczno-pedagogicznej nie jestem. Aliści niedawno rzeczywistość ukłoniła się moim przeczuciom. Patrzyłem onegdaj, jak ludzie schodzą się na Mszę. Dorośli, nieliczne dzieci w szkolnym wieku (nieliczne, bo demograficzna zapaść). No i maluchy. Tu w wózku, tu na rękach. O, a tu za rączkę. A tych to widziałem, jak na chrzcie byli! Gdzieś tam w zakamarkach myśli pojawiła się obawa, czy aby dzieciak da nam żyć. Bo tu jest ten mój temat i teoria. Mianowicie: jeśli mama jest w ciąży i bywa w kościele z częstotliwością „wielkoświąteczną”, a potem z niemowlęciem podobnie, to już gdy z nim przyjdzie, wrzask murowany. Nie tylko wrzask, ale cały scenariusz „międzynarodowego terroryzmu” (określenie zasłyszane w Niemczech w podobnej sytuacji, spodobało mi się). Czyli tupanie, wyrywanie się, tarzanie się po podłodze, rzucanie smoczkiem, gryzienie miśka itd... Jestem anielsko tolerancyjny wobec dziecięcych płaczów w kościele, gaworzeń, spacerów, okrzyków. Twierdzę, że kościół to nasz dom. A co to za dom, w którym by brakło dziecięcych głosów. Ale terroryzm jest czymś zgoła innym. Pół biedy, jeśli matka (tato) zareagują, wychodząc z dzieciakiem. Na terrorystów innego sposobu nie ma. Tym razem reakcja mamy była prawidłowa. I dobrze.
Nieraz obserwowałem mamy w stanie błogosławionym – to coś więcej niż tylko w ciąży. Mam je wciąż w oczach. Co niedzielę na Mszy świętej (i do Komunii, wtedy też „krzyżyk dla dzidziusia”). I bez Mszy – po prostu na modlitwę w ciszy świątyni. I z maleństwem pod sercem do spowiedzi. I na Różańcu czy Drodze Krzyżowej – choć zimno. Później te dzieci jako niemowlaki, jako przedszkolaki, jako uczniaki nie wrzeszczały, nie tupały w kościele, nie goniły wokoło, nie cudowały – one wiedziały (nawet na etapie budzącej się świadomości), co w przestrzeni świątyni przystoi. Inaczej powiem – one wyczuwały sakralność tej przestrzeni i czuły się w niej bezpieczne. Teraz niektóre z nich już swoim samochodem na Mszę przyjeżdżają. Wciąż wiedzą, czym jest kościół, i czują się tu jak w bezpiecznym domu. Nie będę wymieniał imion, sporo ich jest. Jak przeczytają ten felieton – odnajdą siebie, swoich rodziców, swoje dzieciństwo sprzed urodzenia jeszcze. Podziękujcie mamie i tacie!
Wśród ministrantów i ministrantek stanowią oni zdecydowany trzon liturgicznej wspólnoty. Do tańca i do różańca. A nawet konie z nimi kraść można! Bez obaw, koni u nas nie ma, sprawa czysto teoretyczna. Byłem kiedyś wikarym w Bytomiu, proboszczem był ks. Wacław Schenk, profesor uniwersytetu (historyk), mądry i dobry człowiek. Jednym z ulubionych motywów jego duszpasterstwa była pedagogika prenatalna – czyli wpływ na wychowanie dziecka, zanim ono się urodzi. Także w perspektywie wiary. Jako wikarzy podśmiewaliśmy się trochę z tych jego (nieszkodliwych, jak nam się wydawało) teorii. Nie znaliśmy życia. To nie były „nieszkodliwe teorie”, to była ważna i mądra cząstka prawdy o człowieku. Warta przypomnienia i dzisiaj.