Zaskoczył mnie deklaracją: "Ja nie wierzę w Boga". Nie wiem, czy to tak wyszło, czy pauza była zamierzona. Bo padło drugie zdanie, krótkie bardzo: "Ja wiem".
Pierwsze zdanie – ja nie wierzę w Boga – zaskoczyło mnie. Znam go właśnie jako człowieka wierzącego. To nie żaden „chłopek-roztropek” czy przysłowiowy „prostaczek”. Może nie pierwszej młodości, niejedno w świecie widział, dyplomy uniwersyteckie ma – i polskiej uczelni, i doktorski patent amerykańskiej. Jako się rzekło, zaskoczył mnie deklaracją: „Ja nie wierzę w Boga”. Nie wiem, czy to tak wyszło, czy pauza była zamierzona. Bo padło drugie zdanie, krótkie bardzo: „Ja wiem”. I dodał: „Ja zawsze wiedziałem”. Jego siostra (podwójna, bo rodzona i zakonna zarazem) skomentowała to kiedyś: „Wiesz, to wyjątkowa łaska Boga”. Przytaknąłem...
A potem zacząłem się zastanawiać. Nad sobą. Przecież ja też wiem. Od dziecka po prostu wiem. Jest Bóg i jest ten bezkresny, poza naszą przestrzenią i czasem, obszar istnienia. Jeśli miałem krótkie okresy, które można by nazwać utratą wiary, to był to raczej brak odpowiedzi, jaką człowiek winien Bogu. Ale nigdy nie było to zniknięcie owego „wiem”. Nie zastanawiałem się jednak nad tym, nie rozbierałem ani mojej, ani czyjejś wiary na czynniki pierwsze. Może dlatego, że w moim bliskim otoczeniu od zawsze byli ludzie bardzo różnej wiary. Taki świat zastałem, ta różnorodność była dla mnie oczywistością. Jak chmury na niebie, jak góry na horyzoncie, jak następstwo i kolejność pór roku. Aż tu nagle staremu teologowi ktoś mówi: „Ja nie wierzę, ja wiem”. To może i teologia niepotrzebna? I wtedy pomyślałem o chmurach. Meteorolog potrafi nazwać różne rodzaje chmur. Ale nie o same nazwy chodzi – różne rodzaje chmur mają swoją genezę, ich powstawanie jest skutkiem pewnych procesów i rozumiejąc je, można przewidzieć, co będzie następstwem – czyli jaka pogoda będzie za kilka dni. Tak zrodziła się – jakże potrzebna – meteorologia. Zatem – i teologia potrzebna. Także wtedy, gdy „wierzę” zastąpimy kategorycznym „ja wiem”. No właśnie. Gdy przed laty zaczynałem specjalizację uwieńczoną później doktoratem, zapytał mnie kolega ksiądz: „I po co ci to?”. Ubodło mnie wtedy to pytanie, doskonale też pamiętam moją odpowiedź. „Chcę wiedzieć, ile i czego jeszcze nie wiem”. Popatrzył na mnie, po dłuższej chwili odrzekł wiele znaczącym mruknięciem: „No tak”.
No tak... Nie wiem i wiedział nie będę wielu rzeczy. Dlatego gdy mówię „ja wiem” – myśląc o Bogu – nie mogę zaprzeczyć, że równocześnie wierzę. W tym potrzebna mi jest wielowiekowa tradycja wiary. Zatem – potrzebny mi jest Kościół. Z papieżem u szczytu, i z małą Olą, która chowała mi się pod fioletową kapą w czasie Drogi Krzyżowej. Mojemu „wiem” potrzebni są wszyscy, którzy wierzą. A jestem przekonany, że to działa także w odwrotnym kierunku. Wszystkim, którzy wierzą, potrzebni są ci, którzy wiedzą. To pewnie dlatego mały szkrab chował się pod liturgiczny strój księdza, bo swoim dziecięcym serduszkiem czuł, że tu znajdzie coś ważnego, potrzebnego i bezpiecznego.
Wiedzącym i wierzącym grozi niebezpieczeństwo niezamierzonego przekłamania. Niebezpieczeństwo jedno, ale dochodzi do niego na różne sposoby. Wierzący (zwłaszcza gdy zbyt mało karmi się teologią) może swoim „wierzę” zabłądzić w mgliste, irracjonalne, zabobonne rejony. Wiedzący (zwłaszcza gdy nie dość jest związany z tradycją wiary) może w swoim „wiem” popaść w subiektywizm. Zresztą – każdemu z nas nakreślił Bóg inną, niepowtarzalną drogę do samego siebie. Każda z tych dróg jest darem. Na każdej z nich towarzyszą nam inni ludzie. Też obdarowani.