Tyle osób zastali 70 lat temu czerwonoarmiści w filii Auschwitz-Birkenau w Sławięcicach.
Kwiaty i wieńce złożono przed murami dawnego krematorium Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Kwiaty, znicze pod pomnikiem i wspólna modlitwa za zmarłych oraz o pokój na świecie i w sercach, a przede wszystkim pamięć o ofiarach obozu, filii Auschwitz-Birkenau w Sławięcicach – tak w środę, 22 kwietnia w 70. rocznicę wyzwolenia uczczono tych, co zginęli w niewoli lub podczas marszu śmierci, i nielicznych, którym udało się dotrwać nadejścia czerwonoarmistów.
Obóz w okolicach Sławięcic i Blachowni powstał już na początku wojny. Tania siła robocza była potrzebna do funkcjonowania, rozbudowy i przystosowywania zakładów IG Farbenindustrie do produkcji paliwa syntetycznego, które dla wojska Rzeszy było surowcem strategicznym, niezbędnym do tego, by czołgi i samoloty mogły podbijać kolejne tereny. Choć początkowo w tak istotnym miejscu mieli pracować robotnicy niemieccy, szybko przymuszono do tej pracy jeńców i więźniów z obozów koncentracyjnych. Od 1940 roku od Bierawy po Blachownię powstaje kompleks baraków, zasiedlonych przez Brytyjczyków, Belgów, Francuzów, Czechów, Polaków, Bułgarów, Hindusów, Jugosłowian, Nowozelandczyków, Włochów oraz Żydów z niemal całej Europy.
Koło pomnika stanęła krótka wystawa historyczna, złożona ze zdjęć obozu, rysunków wykonanych przez jeńców. Uzupełniał ją autentyczny strój obozowy Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Od kwietnia 1944 roku na potrzeby zakładów w sławięcickich lasach powstaje filia obozu Auschwitz-Birkenau. Więźniowie, w liczbie kilkudziesięciu tysięcy, pracują codziennie po 10-12 godzin w trudnych warunkach. Tu kierowane są transporty kolejowe z Żydami z państw zachodnich, które docelowo miały jechać do Auschwitz. Na rampie kozielskiego dworca odbywa się ich selekcja. Przydzielenie do któregoś z pobliskich obozów na jakiś czas ratuje im życie, jednak szybko, gdy są już wycieńczeni pracą ponad siły w zakładach lub przy budowie autostrady, głodem, apelami i chorobami, odsyłani są do Oświęcimia, a w ich miejsce przychodzą nowi. Wreszcie na miejscu, w kompleksie Blechhammer, powstaje także krematorium.
Produkcja benzyny idzie opornie i nie w takich ilościach, jak się spodziewano, a już latem 1944 rozpoczynają się naloty Amerykanów. Więźniowie muszą na bieżąco naprawiać zniszczenia wywołane bombardowaniami, podczas nalotów wielu też traci życie lub odnosi rany.
Brama prowadząca do obozu Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Gdy w styczniu 1945 rusza radziecka ofensywa, tuż przed wkroczeniem Sowietów więźniowie pędzeni są w marszach śmierci na zachód i południe. Wycieńczeni, bez zimowej odzieży, butów i żywności, z noclegami w szopach lub pod gołym niebem, idą wolno, wielu umiera w drodze lub jako niezdolni do marszu są zabijani przez esesmanów. W obozie zostają nieliczni, którzy zdołali się ukryć, lub których Niemcy nie zdążyli zamordować. Wyzwoliciele zastają jedynie wychudzonych więźniów, rzędy drewnianych baraków z kamieniami i żwirem wokół, całość otoczona jest wysokim płotem z drutu kolczastego, z karabinami maszynowymi na wieżach strażniczych.
Niestety wyzwolenie nie oznacza zamknięcia obozu, tyle tylko, że w miejsce dotychczasowych więźniów trafiają tu jeńcy niemieccy i miejscowa ludność.Otrzymują oni zadanie demontażu ocalałych w zakładach instalacji, by jako zdobycze wojenne mogły być wywiezione na Wschód.
Dziś losy ofiar, po oficjalnej części przy pomniku martyrologii więźniów na terenie dawnego obozu, przypomnieli w prezentacji historycznej członkowie stowarzyszenia Blechhammer. Uroczystość upamiętniającą 70. rocznicę wyzwolenia miejsca kaźni zorganizowały wspólnie samorząd powiatu i miasta Kędzierzyn-Koźle.