Rozmawiamy z Gabrielą Rojas Sierra, Kubanką, która papieską pielgrzymkę śledziła z Opola.
Gabriela Rojas Sierra choć w przebywa w Opolu, śledziła pielgrzymkę Franciszka na Kubę Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Kiedy wyjeżdżała, jej kraj kończył intensywne przygotowania do wizyty papieża Franciszka.
- Widziałam mnóstwo flag i plakatów, najpierw niewiele, ale z każdym dniem przybywało. Kiedy jechałam na lotnisko, były już na każdej wystawie, malowano i naprawiano ulice, gdzie miał przejeżdżać... Wszyscy byli podekscytowani. Orkiestra z mojej szkoły przygotowywała się do Mszy św. z jego udziałem, więc już od miesięcy intensywnie ćwiczyli - opowiada młoda Kubanka.
Gabriela Rojas Sierra wyruszyła do Polski trzy dni przed przyjazdem papieża Franciszka na Kubę, w ramach trzymiesięcznego stypendium. Jest ono owocem współpracy dyrektora Diecezjalnego Instytutu Muzyki Kościelnej z Opola z Uniwersytetem Hawańskim. Do połowy grudnia stypendystka będzie w Opolu, pod okiem wykładowców DIMK, szlifować grę na organach, poznawać ich budowę, szkolić się w prowadzeniu zespołów śpiewaczych i uczęszczać na próby chóru.
Jednak choć papieska wizyta trafiła na czas jej nieobecności w kraju, młoda Kubanka obserwowała ją przez internet. I dzieliła się wrażeniami ze spotykanymi Polakami.
Opowiadając, że to trzeci papież, który przyjechał na Kubę, porównuje:
- Najpierw była wizyta Jana Pawła II w latach 90. ubiegłego wieku – to była dla nas wielka, wielka rzecz. Wprawdzie ja byłam wówczas mała, jednak wiele wiem z opowiadań rodziców, dziadków czy znajomych. To zapoczątkowało zmiany, których ludzie bardzo oczekiwali. Oczywiście nie wszystko nastąpiło od razu, ale to było ważny punkt, patrząc z perspektywy następnych lat. On zainicjował to, że Kuba otworzyła się na świat i świat na Kubę. I wiem, że od jego wizyty w naszym kraju znów zaczęto świętować Boże Narodzenie - wspomina.
Po kilku latach w odwiedziny przyjechał Benedykt XVI, do którego mieszkańcy wyspy żywili ogromny szacunek. I wreszcie przyjazd Franciszka, nazywanego przez Kubańczyków Misjonarzem Miłosierdzia.
Stypendystka z Kuby bez problemu odnalazła się w chórze DIMK, choć - jak przyznaje - z polskim repertuarem było dużo trudniej Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Wspominając o Mszy św., której przewodniczył w Hawanie, opowiada:
- Z całego kraju, nawet z małej wioski, z jakiej na przykład pochodzą moi dziadkowie, zjeżdżały się specjalne autobusy. Ludzie jechali z daleka i stali od świtu na placu Rewolucji, żeby uczestniczyć w tej Mszy. Widziałam przez internet, że była tam ogromna liczba ludzi. A jego przyjazd do sanktuarium Virgen de la Caridad del Cobre, Matki Bożej, patronki Kuby, jest ważnym, symbolicznym i pięknym gestem – stwierdza Kubanka.
Wskazuje też na spotkania z rodzinami, z młodzieżą, podczas których Franciszek mówiąc, odkładał na bok kartki i przemawiał serdecznie, od siebie. Choć cały kraj został na kilka dni niemal sparaliżowany przez względy bezpieczeństwa, mieszkańcy i tak bardzo cieszyli się na przyjazd tego gościa.
- Gdy rozmawiałam z mamą i ciocią, które są w kraju, czułam, że zarówno one, jak i reszta rodziny są zachwycone przekazem papieża o rewolucji zawierającej czułość i radość, o współczuciu, służbie innym i Bożej miłości. To była bardzo czysta i wiele znacząca wiadomość dla Kubańczyków. Myślę, że nie zapomną tego i to pozwoli rozwijać dalej dialog – przytacza opinię rodziny Gabriela.
Ona sama, choć z daleka, śledziła strony internetowe, wpisy i zdjęcia znajomych wklejane na Facebooka. - Trochę żal, że mnie tam nie było, ale i tak byłam w łączności z nimi. To było świetne, przez te wpisy widać było, że wszyscy tym żyją, łącznie ze mną, i że go lubią - i dziadek, który wcale nie jest katolikiem, i młodzi, i starzy. To naprawdę niesamowite. U nas mówimy na papieża Panchito - to zdrobnienie od imienia Pancho, czyli naszego Franciszka. Bo jest nam tak bliski, taki bezpośredni w relacjach i taki nasz - uśmiecha się stypendystka.