Tylko wziąć, czytać i według tych prostych zasad żyć na co dzień. Żadnych trybunałów nie trzeba.
Kilka lat temu na mnie wypadło przewodniczenie Mszy w Betlejem. I miałem dwie minuty na coś, co trudno przecież nazwać kazaniem. Poukładałem sobie w głowie to przemówienie. Wiedziałem, że ani dzisiejsze Betlejem, ani tamto sprzed wieków w niczym nie przypomina naszych szopek, dekoracji i kolęd. Gdy jednak stanąłem oko w oko z tą innością, w głowie rozsypało mi się wszystko. W oczach miałem tylko wpadający przez niewielkie okno słup słonecznego światła. Skierowany był w pobliże zejścia do Groty Narodzenia. W wypełniającym bazylikę dymie kadzideł i oliwnych lamp był to rzeczywiście słup. Miałem wrażenie, jakby Bóg swoim świetlistym palcem pokazywał: "To tutaj!".
To tutaj przed dwoma tysiącami lat miłosierny Bóg zaskoczył ludzi. Tęsknili, proroctwa czytali, byli przekonani, że wiedzą, gdzie Mesjasz przyjdzie. A gdy urodził się w grocie za miastem, rozsypało się ludziom ich oczekiwanie. Jak mnie to dwuminutowe kazanie. Tylko prości pasterze przyszli – ale nie z pustymi rękami. Za jakiś czas to i Trzej Królowie się zjawili. Też z darami, bogatszymi. Ale nie o bogactwo chodziło. O wiarę, że oglądają Niewidzialnego i dotykają niepojętej Tajemnicy. Miłosierny Bóg dlatego maleńkim się staje, by w każdym ludzkim sercu się zmieścić.
A ludzkie serca są pełne zamętu, rywalizacji, planów naprawy świata, pomysłów jak dokopać innym, albo jak samemu stanąć na najwyższym podium – czasem tylko sportowym, czasem politycznym, ekonomicznym, artystycznym. Stanąłeś tam, mistrzu, hymn ci odegrali, medal wręczyli... Ale na podium miejsca mało, tam żyć się nie da, trzeba złazić. Inni okażą się lepsi, albo kadencja się skończy, albo wyborcy mają inne zdanie. Nie lepiej pójść do Betlejem? Nieważne, czyś pasterz, czyś król, czyś poseł, albo i senator, nawet czyś prezydent. Nie warto zgubić się w życiu.
Dobrze wiecie, że tak jest w tym naszym świecie. Dobrze wiecie, jak trudno przebić się ludziom, którzy chcieliby prawdziwej odmiany i Polski, naszej ojczyzny, i całego świata. Zło jest krzykliwe, przebiegłe i bezwzględne. Zło ma w garści broń niezwykle skuteczną – pieniądze. Dlatego, że tak jest, musimy wrócić do Betlejem. Tam słup światła przebijający się przez obłoki kadzidła i dymy oliwnych lampek wskazuje miejsce narodzin Dziecka, które przyszło świat odmienić.
Boże Dzieciątko przychodzi z uśmiechem i niemowlęcą bezradnością. Przychodzi w prostocie. Przychodzi w ubóstwie. Przychodzi otoczone bliskimi. Przychodzi wśród zwierząt. Przychodzi do zwykłych ludzi, ale i na królów czeka... W zanadrzu trzyma konstytucję swojego królestwa – ewangelię dobroci, miłosierdzia, prawdy, pokoju. Tylko wziąć, czytać i według tych prostych zasad żyć na co dzień. Żadnych trybunałów nie trzeba.
Co my mamy zrobić? Uwierzyć i zaufać. Uwierzyć Jego Ewangelii. Z Ewangelii uczynić konstytucję życia – osobistego, rodzinnego, ale także społecznego. Jeśli tylu ludzi boi się ewangelii, to dlatego, że my, chrześcijanie, zniekształciliśmy ją w nieprawdopodobny sposób.
Zaufać – czyli z całym przekonaniem, nie bacząc na trudności, na ataki zła i grzechu budować dobro wokół siebie. Jeśli jest sposobność, niech będzie to wielkie dobro, na miarę Polski, a nawet świata. A jeśli takiej sposobności nie ma, to pomnażać radość z tych nawet najmniejszych okruchów i ziarenek dobra. To tak niewiele. Ale przecież w Betlejem Jezus zaczął od takiego „niewiele”. I czego by nie powiedzieć – przemienił świat.