Radość z każdego dziecka przychodzącego na świat powinna mobilizować do eliminowania wszystkiego, co złe i niestosowne.
Zamętu wokoło sporo, ale gdy dostrzegam kolejne felietonowe wątki, czuję niedosyt i po krótkim czasie eliminuję nasuwające się pomysły. Zaćwierkał telefon, jest SMS. Z załączonym zdjęciem. „Mamy małego Michałka!”. Na zdjęciu dwudniowy jegomość (choć wygląda na więcej). I to spojrzenie! Jakby przed chwilą odkrył tajemnicę czasu, o której na łamach „Znaku” zeznawał ostatnio ks. prof. Heller, jego imiennik. Mały równocześnie odkrył dwie tajemnice – czasu i przestrzeni. Po dziewięciu miesiącach istnienia, jak supernowa gwiazda, mały Michałek przedarłszy się przez osobliwy punkt czasoprzestrzeni jest teraz mądrzejszy o całą nieskończoność życia.
Ale skąd na moim telefonie to zdjęcie? A no nie pierwszy to raz. Czasem same młode mamy jeszcze ze szpitala wysyłają, czasem tatusiowie, czasem ciocie bądź kuzynki. Mamy zmęczone, tatusiowie dumni (choć więcej powodów do dumy po stronie mamy), ciocie rozradowane, kuzynki przymierzające się do swej przyszłej roli. Parafianie znają moją przeogromną sympatię do życia. Wiedzą, że przy Komunii każdą brzemienną niewiastę dodatkowo pobłogosławię – właściwie to „krzyżyk” dla dzieciątka. Zagapiłem się kiedyś przy Karolinie, nie ustąpiła się, póki nie pobłogosławiłem małego. Przypomniał mi się patriarcha Jakub wymuszający na Bogu błogosławieństwo.
Staram się zaszczepić w parafii zwyczaj podpatrzony w Szwajcarii – wieczornymi dzwonami witamy nowo narodzone dziecko. Dlaczego tylko zmarłym dzwonić? A to zakłada, że proboszcza trzeba zawiadomić. Niezgrabne słowo, lepiej jeśli napiszę: trzeba z proboszczem podzielić się radością. Bo co by nie powiedzieć o wszystkich trudach, kłopotach, obawach – przyjście dziecka na świat jest odbierane z radością. Nawet wtedy, gdy młodziutka parafianka, witając się kiedyś ze mną w niedzielę przed kościołem, przytuliła się i szepnęła: „Będziemy mieli dzidziusia”. A do ślubu prawie rok było, termin był zabukowany dużo wcześniej. I kątem oka patrzy na mnie, co powiem. Bo przecież mogłem coś o tym niestosownym terminie powiedzieć. Zapytałem tylko: „Cieszycie się?”. Pokiwała głową. Maleństwo pobłogosławiłem.
Nie, to nie tak, że nigdy nie skarcę – zwłaszcza, gdy okoliczności są bardzo niestosowne. Ale każde życie jest od Boga. I jeśli już jest, trzeba je z radością przyjąć, prostując, co można, a nawet więcej niż można. Dlatego zwykle wiem o nowych „bocianach”, które w naszą stronę lecą – nawet zimą. Ostatnio coś się ożywiło w tym względzie. Ale przecież w minionym roku „przyrost naturalny” mieliśmy –9,9‰... Minus! Czyli był to ubytek nienaturalny. Może więc tylko wyrównujemy statystyczne zawirowania? A może rzeczywiście coś się ożywiło? Dałby Bóg... W każdym razie ta przychylna i radosna aura wokół nowego życia dobrze wróży i jest potrzebna.
Potrzebny jest także wysiłek prostowania skrzywień, wypaczeń, braków i patologii. Pisałem przed kilku tygodniami o tym, że w dobre wino (jak w Kanie) trzeba przemieniać rozwodnione podejście do moralnych zasad życia rodzinnego. Ale myślę, że konieczne są dwa dopełniające się wątki – z jednej strony walka z błędami i grzechem, z drugiej radość z rodzącego się życia. Innymi słowy: radość z każdego dziecka przychodzącego na świat powinna mobilizować do eliminowania wszystkiego, co złe i niestosowne. Bo inaczej radość będzie szybko gasła – czego nie życzę nikomu. Póki co witam Michałka, Filipka i Grzesia. Dziesięć kolejnych „bocianów” leci, są jeszcze wolne terminy od września ;-)