Właśnie, kim byłem? Klerykiem? Alumnem? Studentem? A może po prostu seminarzystą?
Z cyklu "Seminaryjne wspominki"
Ks. Tomasz Horak przez lata uwieczniający aparatem fotograficznym różne wydarzenia Andrzej Kerner /Foto Gość Jakoś od seminaryjnych czasów życie mi się z Nysą związało - byłem tu później i wikarym, i proboszczem w okolicy. Miałem więc sposobność i lubiłem wracać w seminaryjne korytarze. Choć ostatnimi czasy to już nie było to samo seminarium. Z drugiego piętra zniknęły kaflowe piece. Kłopot był z nimi kiedyś, ale były jak żywe, czasem nawet złośliwe. Nieciły jednak wokół miłe ciepło. W pokojach od lat już nie było żelaznych umywalek z miednicami, konewkami i wiadrami (konewka na czystą wodę, wiadro na brudną. Młodzi mogą nie wiedzieć). Jak zęby bolały, trzeba było wieczorem szklankę z wodą na piecu albo kaloryferze postawić, żeby rano przy myciu nie łamało.
Inne czasy były, skromniejsze, prostsze. Nawet nauka zdawała się wtedy prostsza. Już wtedy, w latach 60-tych, inne stawialiśmy pytania o Boga, o świat i człowieka. Inne niż podręcznikowa teologia. Dlatego odpowiedź profesorów była zwykle nieco przedwczorajsza. Wiedzieliśmy o tym doskonale. Wszelako ważniejsza była inna odpowiedź: wiara naszych wychowawców. I nasza wiara. Trzeba było mieć wiarę twardą, wiarę może staroświecką i nieco dewocyjną, żeby w „tamtych” czasach odpowiedzieć na dyskretne, a przecie zdecydowane wołanie Pana.
W czasie egzaminu maturalnego, gdy Państwowa Komisja Egzaminacyjna ogłosiła, że otrzymuję świadectwo dojrzałości, obecny przy tym wysokiego szczebla „czynnik społeczny” zapytał: „Panie Horak, gdzie pan idzie na studia? Teraz można powiedzieć prawdę, nawet minister matury nie odbierze”. Powiedziałem: Na teologię. Żebyście widzieli ich reakcję! Coś tak, jakbym powiedział, że chcę się żywcem zamurować w lochu. I jeszcze coś: sami dobrze wiedzieli, że deklarując przedwcześnie teologię, mógłbym matury nie zdać.
Po kilku dniach przyjechali do domu dwaj smutni panowie, pewnie przekonywać i proponować indeks na politechnikę (a jakże, oficjalne podanie było na politechnikę), ale szczęśliwym trafem rozminęliśmy się. Dlatego, gdy w Seminarium zastałem żelazne umywalki, wiadra i konewki - nie było mi żal standardu zostawionego w domu. Warto było zamienić pewność wiary na tę głupią różnicę wyposażenia codzienności, choć nie całkiem nam starczały te żelazne umywalki z wiadrami i konewkami na czystą (i oczywiście zimną) wodę.
Pilnie studiowałem św. Tomasza z Akwinu (w oryginale, proszę Państwa, po łacinie; bo ja to jeszcze na maturze miałem łacinę, choć liceum było socjalistyczne). Otóż studiowałem Akwinatę, i to było coś! Jasność wywodu, precyzja terminologii i myśli, przejrzystość konstrukcji i logika całości. Wspaniała szkoła. Coś, jak wprawki na fortepian. Potrzebne, ale na koncert się nie nadają, a i w życiu inną już muzykę grają...
Mimo wszystko warto było zamienić wyposażenie codzienności na pewność wiary. A jeśli ta pewność wiary zderzała się czasem ze staroświeckością wykładów teologii - cóż to właściwie szkodziło? Prawdziwa i najgłębsza teologia była w kaplicy, było nią także życie naszych profesorów, którzy - wiedzieliśmy o tym - nie stali po stronie wszechogarniającego wtedy kłamstwa. Na wykładach był lepszy lub gorszy komentarz do tej teologii. A co ważniejsze? Teologia, czy komentarz?
Opolski GN oraz Gliwicki GN numer 34, 22 VIII 1999