Wszystko, co buduje jedność, na jakimkolwiek odcinku życia społecznego, jest utrafione w ewangelię i logikę chrześcijańskiej wiary.
Tydzień temu, w sobotę 16 września byłem w pobliskim, a przecie zagranicznym sanktuarium znanym w całym regionie pod pierwotnym zawołaniem „Mariahilf”. Po niemiecku? Tak, zbitka słów „Maria, hilf! – Maryjo, ratuj! Mario, pomoz!”.
Pielgrzymka nosi miano „Trzech Narodów”. Zarówno ta nazwa, jak i trzy flagi nad bramą dziedzińca to pewien myślowy skrót. Od wieków przeważała tu ludność mówiąca po niemiecku – ale jak to w całym obszarze języka niemieckiego, mówiono dialektem, tutaj – sudecko-śląskim.
Gdy jeszcze przed ostatnią wojną światową pielgrzymowali tu mieszkańcy Górnego Śląska, rozumieli i posługiwali się językiem niemieckim, ale duża ich część posługiwała się na co dzień śląską gwarą - będącą dialektem polskim (mimo wieków oderwania od Polski). Język czeski - w dialekcie morawskim - przynosili ze sobą pielgrzymi z okolic Opawy i Głubczyc.
Te właśnie trzy językowe rodziny określa tytuł „Pielgrzymka Trzech Narodów”. I wizualne jej przedstawienie trzema flagami, które w tym miejscu i na tę okazję nie mają żadnej konotacji politycznej.
Większość pielgrzymów rozumie wszystkie trzy języki - dziś już zawierające mniej składowej dialektów. Większość swobodnie posługuje się dwoma z nich, niektórzy trzema. Liturgia i cała oprawa pielgrzymki jest więc trójjęzyczna.
A podchodząc do poszczególnych osób można z kimś przez dobrą chwilę rozmawiać np. po niemiecku, zanim się zorientujemy, że prościej byłoby po polsku.
Udało mi się któregoś roku przydybać na zakończenie pielgrzymki panów zwijających sztandary. Jakoś podobne do siebie, może i z jednego warsztatu pochodzące. Jeden z polskimi napisami, drugi - niemieckimi.
Oba poczty w komitywie, pomagają sobie, żartują, różnica im nie wadzi. Zdjęcie? Jasne, „możecie nos knipsnąć, farorzu, do kupy” - to już śląska gwara, w domniemaniu, że farorz (czyli proboszcz lub ogólniej ksiądz) rozumie. Knipsnąłem. Zdjęcie poszło „na łamy”.
Kiedy przed ponad 20 laty ks. Wolfgang Globisch wymyślił i zainicjował tę pielgrzymkę, chyba nie wszyscy go rozumieli i nie wszyscy przyklasnęli. Ale sprawa, widać, była trafiona, bo pielgrzymka nie tylko się ostała, ale uczestników było coraz więcej, księży z nimi, biskupi (zwykle potrójnie) także byli i są. Sprawa trafiona...
Mój Boże, przecież wszystko, co buduje jedność, na jakimkolwiek odcinku życia społecznego, jest utrafione w ewangelię i logikę chrześcijańskiej wiary. Różnice? Historyczne zadry? Odmienne doświadczenia dziesięcio- i stuleci?
Oczywiście, to wszystko jest prawda. Ale trzeba się znaleźć w tym trójjęzycznym tłumie, aby pojąć, że jest jeszcze inna prawda. Nie przeciwna tamtej, ale dopełniająca. I to nie jako ideologiczna dobudówka, a jako głęboki fundament.
Kręcąc się z aparatem fotograficznym (ze zdradzieckim teleobiektywem), wyłapuję twarze dzieci. A jest ich sporo w każdym z trzech obszarów językowych, wystarczy uśmiech, pozdrowienie - dzieciak odpowie, po swojemu, oczywiście. Ankieta zrobiona. Dzieci z rodzicami, dzieci jako członkowie zespołów śpiewających czy orkiestry. Czasem z katechetką, czasem z nauczycielem.
Wiem, że matka dziecka Polka, ale malec już do mnie po czesku. I tak sobie myślę - zniknęła „granica przyjaźni”, której z gorliwością wartą lepszej sprawy pilnowali kiedyś WOP-iści, wciągając w pilnowanie mieszkańców ścisłego przygranicza.
Otóż, granica nie istnieje, a jej miejsce w ciągu kilku lat zajęła przyjaźń. Niemcy zaś przestali być straszakiem (i li tylko źródłem marek), a stali się jednymi z nas.
Co? Za dużo powiedziałem? Mogę zrozumieć tych, co nie całkiem zgadzają się ze mną. Nie mogę jednak zrozumieć tych polityków (z różnych stron i różnych opcji), którzy niby to zakopali wojenny topór, ale w zanadrzu mają kilka innych siekierek do wymachiwania.
Nie machajcie tymi siekierkami, aby jakiś oszołom topora nie wykopał. Ludzie chcą jedności, zrozumienia, dogadywania się na wszystkie tematy. Co roku dokumentuję zdjęciami tę manifestację jedności w czasie pielgrzymek Trzech Narodów w sanktuarium nad Zlatymi Horami w republice Czeskiej, o rzut beretem od granicy Polski. Ostatnia moja relacja jest TUTAJ.