Bo to przecież Pana Jezusowe urodziny. Moje też. Zresztą każdy ma kiedyś te swoje urodziny.
Już starożytni je obchodzili, nie przymierzając, niesławny król Herod – o czym napomknął ewangelista Mateusz. W obchodzeniu urodzin kryje się jakaś magia cykliczności czasu. Razem z tym trzeba wspomnieć poczucie pewności i tożsamości istnienia. Bo choć czas mija – to przecież Ja, to wciąż ten sam Ja. To daje poczucie bezpieczeństwa, bez którego człowiek istnieć nie może. Nawet, gdy wspominamy urodziny nie swoje, tylko kogoś drugiego, to poczucie bezpieczeństwa się umacnia. Bo sięga ponad upływający czas i sięga bezkresnej przestrzeni.
Cykliczność urodzin jest równocześnie miarą upływu czasu. To bywa super, gdy się ma urodziny już piąte. Tak, wtedy „już piąte”. I mały Jaś czy Małgosia dodaje: „bo ja już jestem duża”. Rzeczywiście, jest duża. Faktycznie, jest duży.
Upływ czasu od urodzin czwartych do piątych stanowi 25 proc. Ale od pięćdziesiątych do pięćdziesiątych pierwszych już tylko 2 proc. Patrząc z tej perspektywy można rzec, że upływ czasu jest sprawą względną. To malejące przyspieszenie czasu powoduje jakby zagęszczenie wydarzeń, w efekcie mówimy, że „ten czas tak szybko ucieka”. Kwarcowy zegar zegarem, stuletni kalendarz kalendarzem, a czujemy się, jak dzieciak na sankach – im dalej z górki, tym szybciej. Równocześnie w wielu sprawach trzeba zwolnić. Wolniej pisze się felieton, wolniej sprząta pokój czy mieszkanie, wolniej pcha się wózek z zakupami. Nie mówiąc o tym, że wolniej wchodzi się po schodach, czy na ulubioną górę. Ten ostatni czas to mi się prawie że podwoił. I z jednej strony czas jakby uciekał szybciej, z drugiej my sami zwalniamy.
Każdy upływ czasu ma swoje milowe słupy. Takie jakieś widoczne i dla wszystkich oczywiste wydarzenia. Zresztą nie tylko z przestrzeni jednego, choćby stuletniego życia, ale nawet z minionych stuleci. „Kiedy ja u ciebie byłem? Strasznie dawno, zaraz..., zaraz... miałem wtedy to zielone clio! Kasia powiedziała wtedy ogóreczek”. Ale było też powstanie styczniowe, zaczęła się wojna trzydziestoletnia, była koronacja Jadwigi na króla. No i były narodziny Jezusa.
Powiadają teologowie (zajmując pozycję filozofów), że dla Boga czas nie istnieje. Lub inaczej: Bóg jest ponad czasem. I jednym tchem dodają, że i ponad przestrzenią. Oczywiście takim czasem, jak nasz. I taką przestrzenią, jaką znamy. Dlatego dobrze, że znowu będą Jezusowe urodziny. I moje. Bo to, co „ponad” jest dla nas niedostępne (na razie). Urodziny – z miejscem i choćby przybliżoną datą – lokują nieznane w naszym znanym świecie. Dlatego bez filozoficznych zawiłości można odnaleźć się w Betlejem. Dlatego kolędy mogą być kołysankami dla Małego. Dlatego Maryja i Józef przy Dzieciątku mogą być jak nasze mamy i tatusiowie. Dlatego pasterze mogą być jak my sami – trochę przejęci, trochę niezręczni, trochę speszeni.
Jeszcze jeden wątek tematu dostrzegam. Plan! Każde działanie powinno mieć swój plan, a co najmniej zamysł. Rodowód Jezusa jest taką notatką ex post zawierającą zarys planu dotyczącego Jezusa – a przez Niego ów plan dotyczy i nas. Zwyczajność przodków – taka na dwie strony. Bo i wielkich, i świętych, ale i grzesznych, i przeciętnych. A w królu Dawidzie to dwie skrajności w jednej osobie. Zwyczajność Jezusowego życia z piętrzącymi się od samego początku trudnościami – z pośpieszną emigracją włącznie. Polityczną. To w największym skrócie.
Czy moje życie (to moja urodzinowa refleksja) też ma plan? Miejsce urodzenia – Lwów, który wtedy umierał. Czas – wojna, która się nominalnie kończyła, ale trwała jeszcze długo. Nieobecność taty (jego brat, mój stryj, w te dni zginął w sowieckim więzieniu), samotność mamy. Chrzest ledwo wybłagany, ale za to nie byle pierwszy szafarz, tylko późniejszy biskup Ignacy Tokarczuk ochrzcił. Podróż krasnoarmijną ciężarówką z dobrymi żołnierzami, co to maskotką się cieszyli i opiekowali. Potem była repatriacja (pewnie nie wszyscy wiedzą, o co chodzi) – i z kilkoma milionami ludzi urodziłem się jeszcze raz. I cała pourodzinowa reszta. Po upływie tylu lat odcyfrowałem część tego planu, ani chybi Bożego planu. Pozostałej reszty i dalszego ciągu jakoś nie mogę sobie w głowie poskładać.
Na razie idziemy do Betlejem. Tego ponadczasowego i ponad przestrzennego. Tam każdy się zmieści, swój kątek znajdzie, z osłem się zaprzyjaźni, Maryi w oczy spojrzy i nieśmiało dotknie rączki Dzieciątka. Czego nam więcej potrzeba?