Niedługo nam chrzestnych braknie. A jak temu zaradzić? Odbudować Kościół jako wspólnotę wspólnot.
Gdzieś mi w oko czy w ucho wpadły słowa, że niedługo nam chrzestnych braknie. „Ot, takie błyskotliwe hasełko” – pomyślałem. Aliści niedawno zetknąłem się z rzeczywistym problemem. „Nadaję się na chrzestnego?” – zapytał parafianin. Uśmiechnąłem się i powiadam: „Z wyjątkiem PESEL-u to tak”.
Bo ów zacny człowiek mógłby być pradziadkiem nowo narodzonego kandydata do chrztu. „Myśli ksiądz, że nie wiem? Ale u nas w rodzinie co drugi to rozwodnik albo w ogóle bez ślubu. Albo poganin...”. Te ostatnie słowa powiedział z wyraźnym żalem i nutką bezsilności. „Tu ksiądz ciągle o tych bocianach, a o bociany łatwiej niż o chrzestnych. Odlecieli i nie myślą wracać ze swoich ciepłych krajów. Co mi, staremu, zostaje, będę chrzestnym. Zaświadczenie mi ksiądz wypisze?”.
Wypisałem. A mam w komputerze cztery klasy zaświadczenia. Trochę to w niezgodzie z wytycznymi, ale myślę, że pożyteczne. Klasa pierwsza to: „NN jest gorliwie praktykującym parafianinem”. Klasa druga – podobnie, ale bez określenia „gorliwie”. Jednego i drugiego „można polecić jako kandydata na chrzestnego”. Trzecia klasa zawiera zdanie: „Należy do parafii i można go dopuścić”. Wreszcie klasa czwarta zawarta w określeniu: „Nie ma istotnych powodów, żeby go nie dopuścić do funkcji chrzestnego”. Żonglerka słowami? Nie, to tylko próba, by jakoś oddać rzeczywistość.
Czy jest klasa piąta – a więc: „Nie spełnia wymaganych prawem kościelnym wymogów”? Nie. To znaczy nie mam takiego formularza, ale bywa, że trzeba odmówić akceptacji. Zawsze jest to bolesne – i dla duszpasterza, i dla zawiedzionego kandydata. Na przestrzeni półwiecza mojej duszpasterskiej pracy trafiło się to może cztery, pięć razy. Proszący wiedzieli, że proszą o rzecz niemożliwą. Ale rodzina zwykle nie miała innego kandydata. W tym znaczeniu zasadna wydaje się obawa, że niedługo nam chrzestnych braknie. Już zaczyna brakować. Podobnie zresztą jest ze świadkami bierzmowania.
Już zaczyna brakować... A to znaczy, że Kościół jako wspólnota żywej wiary zaczyna się zwijać. Smutna prawda. I tu widzę szerszy horyzont całej sprawy. Kościół – taki, jaki znamy na co dzień – w coraz mniejszym stopniu jest żywym środowiskiem wiary, nadziei i miłości. Niemniej wciąż jest Kościołem. Wraca tu myśl apostoła Pawła z listu do Rzymian: „Tego, który jest słaby w wierze, przygarniajcie życzliwie, bez spierania się o poglądy”. I kilka zdań dalej: „My, którzy jesteśmy mocni w wierze, powinniśmy znosić słabości tych, którzy są słabi, a nie szukać tylko tego, co dla nas dogodne” (Rz 14,1; 15,1).
Czym innym jest przypadek chrześcijanina słabej wiary, czym innym sytuacja, gdy ów człowiek miałby pełnić funkcję świadka wiary. Bieda w tym, że owo rozróżnienie stało się mało wyraziste. Poza tym kodeksowe określenia wymogów stawianych kandydatom na chrzestnych nie stanowią jednorodnej listy, a na co dzień bywają subiektywnie interpretowane. Przez rodzinę, przez samego kandydata, przez duszpasterza. Poza tym oczekiwania mogą być zgoła niespójne. Bo na przykład człowiek z kościelnym ślubem może być niesprawiedliwym szefem dla swoich pracowników. Bywa gorliwie praktykującym, a równocześnie przyprawiającym rodzinę i sąsiadów o ciągłe zgryzoty. Na to wszystko nakłada się, zwłaszcza w dużych parafiach, nieznajomość parafian przez duszpasterza. A to on decyduje. Łatwo o dwie skrajności – zbytni rygoryzm lub zbytnią dobroduszność. A skala ocen jest ciasna: „tak” lub „nie”.
To wyrywkowa i uproszczona próba opisu sytuacji. A jak temu zaradzić? Odbudować Kościół jako wspólnotę wspólnot. Takie postawienie sprawy jest zresztą warunkiem, aby Kościół i przetrwał, i był znakiem oraz narzędziem zbawienia. To jest zatem cel strategiczny. A jakie nakreślić cele taktyczne?
Wydaje się, że potrzeba przedefiniowania roli chrzestnych, choć częściowego. Taki proces już kiedyś się dokonał na pewnym odcinku. Mam na myśli zadanie opieki nad dzieckiem, gdyby rodzicom „coś się stało”. W domyśle – gdyby ich brakło; wojny, choroby, skrajna bieda były okolicznościami częstymi i drastycznymi. Dobrze, że generalnie należy to do przeszłości. Zdaję sobie sprawę z tego, że „przedefiniowania” postawy wiary chrzestnych być nie może. Ale tak naprawdę ono się i tak dokonuje, a chrzestnymi zostają ludzie tylko formalnie spełniający stawiane wymogi. Nie jest kompetencją felietonisty proponowanie jakichkolwiek zmian kościelnego prawa, ale ukazanie sytuacji patowej jest potrzebne.
Inna sprawa to bierzmowanie. Wymaga się, by kandydat na chrzestnego już wcześniej ten sakrament przyjął. Przygotowanie do bierzmowania powinno być zatem przygotowaniem także do podjęcia się roli chrzestnego. I tutaj zdaję sobie sprawę, że od dnia bierzmowania do poproszenia kogoś na chrzestnego w życiu owego człowieka mógł nastąpić znaczący regres i wiary, i obyczajów. Kto ma to oceniać? Proboszcz wystawiający zaświadczenie? Spowiednik, który potwierdza tylko fakt spowiedzi, nie zaś przydatność kandydata? A może rodzice dziecka? Najpewniej właśnie oni. Ale to właśnie im brakuje kandydatów na chrzestnych w rodzinie. Wyjść poza rodzinę? I to byłby wyraz wspólnotowości Kościoła. Ale funkcja chrzestnych została zdeformowana zobowiązaniami zgoła niesakramentalnymi. Trudne to do przeskoczenia. A chyba konieczne, nieprawdaż?