Celebrans musi umieć przywołać atmosferę świętości tajemnicy eucharystycznej. Techniczne, aktorskie czy reżyserskie techniki? Uchowaj Boże!
Starsi czytelnicy może pamiętają, zwolennicy liturgii trydenckiej wiedzą. Gesty – drobne nieraz gesty, z pozoru nie znaczące, które w powszechnej praktyce liturgicznej poszły w zapomnienie. Nas, wtedy jeszcze kleryków, wręcz fascynowała dokonująca się przemiana – język zrozumiały dla wszystkich, uproszczenie wielu elementów liturgii, co pozwalało przejrzyście dostrzegać jej strukturę. To już samo w sobie było katechezą. Szczegóły wydawały się mało ważne, a może i niepotrzebne.
Rozmawiam z katechetą, człowiekiem młodym a potrafiącym dużo widzieć. Otóż relacjonuje mi – w kontekście liturgii – świadectwo pewnej niewiasty. Mówiła o swej drodze do wiary. O tym, że właśnie drobny gest dawnej liturgii leży u początków jej wiary. Jaki to ważny gest dawnej liturgii? Ledwie dostrzegalny, a jednak widoczny. Zamknięte palce (kciuk i wskazujący) celebransa od chwili podniesienia. Te palce dotknęły Ciała Pańskiego, są uświęcone, ich zamknięcie oznacza, że są na nich mikroskopijne cząsteczki Hostii, które trzeba chronić. Jak wielka zatem to Tajemnica i świętość. Tak zaczęła się wiara owej kobiety.
Ktoś powie, że to marginalna sprawa. Jeśli była stosowana przez wieki, to chyba jednak nie marginalna. Kiedy i w jakim trybie zniknęła, nie pamiętam. Ale przecież w liturgii zostało wiele gestów, które składają się na jej przebieg i na jej integralną całość. Za mało miejsca w felietonie, by je wszystkie wskazać – nie mówiąc już o wyjaśnianiu ich sensu i omawianiu poprawności wykonania. A jedno i drugie jest ważne.
Ważne dla uczestników liturgii, ważne dla samych liturgów – od celebransa poczynając na ministrancie z dzwonkiem kończąc. Mają swoje kursy kandydaci na ministrantów – wszak nawet dobre posługiwanie się dzwonkami stanowi jakąś sztukę. Mają czas uczenia się przewodniczenia liturgii kandydaci do kapłaństwa. A to coś więcej niż tylko machanie dzwonkami (tak naprawdę dzwonkami się nie macha!). Celebrans musi umieć przywołać atmosferę świętości tajemnicy eucharystycznej. Techniczne, aktorskie czy reżyserskie techniki? Uchowaj Boże! Technikami się tego nie osiągnie, a popsuć można. Świętość chwili musi emanować z wnętrza uczestników, z uczestnikiem głównym czyli celebransem, na pierwszym miejscu.
Odprawialiśmy Mszę w hotelowym pokoju w Damaszku. Wyposażenie minimum – stuły jako szata liturgiczna, mini kielich i akcesoria, mały leżący krzyż, teksty z niewielkiej książeczki. No i pięciu chłopa wokół improwizowanego ołtarza. Zepsuł się zamek u drzwi, nie mogliśmy się zamknąć. Na Arabów zawieszka „nie przeszkadzać” nie działa. Tuż po podniesieniu wpadł do pokoju jak bomba rozczochrany i raczej brudny Arab z zawiniątkiem – pewnie miał coś do sprzedania. Nie mógł mieć zielonego pojęcia, co się tu dzieje. Zatrzymał się jak wryty i powoli, tyłem się wycofał, delikatnie zamykając drzwi. Podziałała na niego emanująca świętość? Tak bym tego nie nazwał. W każdym razie pojął, że dzieje się coś ważnego i lepiej żeby go tu nie było.
Że dzieje się coś ważnego i lepiej wiedzieć, rozumieć, czuć tajemnicę. Taki program, minimalny oczywiście, powinien leżeć u podstaw każdej liturgicznej celebracji. I musi to być odczuwane przez uczestników od pierwszego „Pan z wami”. Właściwie chwilę przedtem. Od przyklęknięcia celebransa z ministrantami przed ołtarzem. Bo można przyklęknąć i... przyklęknąć. Wiemy, o co chodzi, tłumaczył nie będę. I nawet gdy nie ma obowiązku trzymania owych palców zamkniętymi, to jest w celebracji dużo innych gestów i postaw, które powinny i mogą wiele mówić uczestnikom. Mogą wiarę budować, mogą wiarę osłabić, mogą wreszcie uczyć bylejakości – która wszakże świętej liturgii nie przystoi.
Nie na darmo mówiło się kiedyś „ars celebrandi – sztuka celebrowania”. Czyżby więc sztuka aktorska? O, nie! Aktorstwo przy ołtarzu raczej prędzej niż później staje się przejrzyste, a celebrans okazuje się zwykle miernym aktorem. Jaka zatem sztuka? Przede wszystkim sztuka dzielenia się wiarą. Naturalną wiarą. Nie egzaltowaną, nie popisową, nie pomnikową. Po prostu wiarą tak prostą, jak prostota ewangelii. Wiarą tak powszednią, jak powszedni znak Jezus wybrał na materię eucharystii. Powszedni, a przecież uroczysty. Musi się znaleźć miejsce na świadectwo postawy i gestów, ale nie na popisywanie się. Wszystko powinno być modlitwą, ale nie dewocyjną i prywatną modlitwą celebransa, lecz zanurzeniem się w modlitwę Kościoła. I to zarówno w wymiarze przestrzennym, obejmującym świat, jak i w wymiarze czasowym, historycznym, z przebogatą tradycją modlitewną.
Myślę, że jako Kościół mamy wiele do odrobienia w tym względzie. Wszyscy – i ci przy ołtarzowym stole, i ci z ostatniej ławki. Może nawet ci zza przysłowiowego filara. A msza święta musi w zlaicyzowanym świecie stać się perłą, której dyskretny blask będzie przyciągał ludzi.