Nie posyłałbym biskupów z kosiarkami na katedralne czy kurialne trawniki. Problem tkwi gdzie indziej.
Zbierałem materiał do cyklu reportaży z pogranicza. Pojechałem do proboszcza niewielkiego miasteczka po czeskiej stronie. Miły chłopak, zresztą Polak, jak to często tam bywa. Rozmawiamy. Przez otwarte okno wdarł się hałas kosiarek. Proboszcz wychylił się, kosiarki ucichły. Krótko pogadał z tamtymi, zażartował, podziękował. „Marcin, kto ci kosi trawę?” (Miasteczko całe wypielęgnowane aż miło). „No, miasto”. Na moje chyba zdziwione spojrzenie dodał: „Przecież to wszystko teren miasta, które całe powinno dobrze wyglądać”.
Kilka dni później jestem u proboszcza w polskiej parafii, duża wieś, tak średnio zadbana. Wokół kościoła i plebanii wszystko jak przy angielskim pałacyku. Niemal automatycznie powtórzyłem moje pytanie, kto kosi i podlewa trawę (wąż do wody leżał wokoło). „Jak to kto. Proboszcz, jak mnie widzisz”. Na moje nieco zdziwione spojrzenie dodał: „Kosili, ale wyglądało jak na pastwisku, nie mam siły ich uczyć”.
Gdzie indziej, miejscowość wyraźnie zostawiona Opatrzności Bożej. Tu zastałem przy koszeniu duet – niemłody proboszcz i jeszcze mniej młoda gospodyni. Dwoje kosiarzy, dwie podrutowane kosiarki. Trawy dużo. „Szczęść Boże”, przekrzykuję maszyny. „A, szczęść Boże! Żeby to jeszcze poszczęścił ziarnem pszenicy a nie trawy!”. Ja tu sobie z aparatem, a oni spoceni. „Sami to robicie...?” Stwierdzenie, pytanie... Machnął ręką i powiada: „Czasem ktoś pomoże. Ale takich coraz mniej. Płaciłem za robotę, ale i na tych parę złotych chętnych nie ma. Pracowitsi wyjechali za euro, mniej pracowici zawsze na piwo mają, ale roboty się nie chwycą. Nie udawaj, że nie wiesz. I tylko żadnych zdjęć tutaj!”.
To wszystko było dość dawno temu, nie warte felietonu. Aliści ostatnio trafiłem na felieton ze zdjęciem. Kardynał Seán O’Malley, franciszkański zakonnik, arcybiskup Bostonu kosi trawę. Habit, biskupi krzyż, widać tylko skrawek podwórka, trudno ocenić wielkość całego areału. Kontekst felietonu to skandale wśród księży. Wspomniany amerykański biskup miał z tym, pewnie ma dalej, ogromny problem – także finansowy. Oczywiście, dolary zaoszczędzone na koszeniu nie zaspokoją w najmniejszej części ogromnych sum orzeczonych przez amerykańskie sądy. A więc o co chodzi?
Nie posyłałbym biskupów z kosiarkami na katedralne czy kurialne trawniki. Problem tkwi gdzie indziej. Powiem krótko: szkoda biskupiego czasu na głupią trawę, którą może skosić ktokolwiek. Albo i zostawić nie skoszoną. Albo – jak pewien proboszcz z gór rodem – kupić kilka owiec, niech ją skubią codziennie. Biskupi czas potrzebny jest gdzie indziej.
Mutatis mutandis, czas każdego duszpasterza potrzebny jest gdzie indziej. Biskupi czas – wśród księży. Księżowski – wśród parafian. Skoro mamy jednego biskupa z Ameryki, to jeszcze jeden. Na północy Stanów. Owszem, kuria jest, ale tam są tylko urzędnicy, w liczbie koniecznej. Biskup co kilka dni jest gdzie indziej. „Hallo Jimmy, jutro jestem u ciebie!” Przyjeżdża do jakiejś parafii, zostaje na kilka dni. Najkonieczniejsze wyposażenie kancelaryjne w samochodzie. Telefon w kieszeni. Łączność, także w sferze dokumentów, internetowa. No i oczywiście potrzebny do tego taki amerykański styl bycia. Ubawiło mnie kiedyś „hallo, bishop” w telefonicznej rozmowie dość młodego księdza, który do biskupa dzwonił. W Stanach, rzecz jasna.
Oczywiste, że nie stanowi to doskonałego remedium na ewentualne bolączki czy zagrożenia w diecezji. Niemniej jednak wydaje się bardziej efektywne niż zachęta do koszenia trawy. Zaś powielenie pomysłów owego amerykańskiego hierarchy wędrownego zdaje się u nas nie do przełknięcia. Ale może ktoś coś wymyśli? I pewnie w sprawie kolędy zwanej wizytą duszpasterską można (a na pewno trzeba) coś wymyślić? Radykalnie nowego i naprawdę duszpasterskiego.
Post scriptum. Proponuję na wiosnę, gdy trawa największa, urządzić zawody w koszeniu na czas i wyrównanie trawnika. Jakaś firma lokując swój produkt użyczy maszynek i wystawi sędziów. Ogłosimy zapisy dla wszystkich w sutannach z obszywkami i bez, miejscowy handel ufunduje wodę mineralną dla poratowania wydolności kosiarzy. Będzie wesoło i pożytecznie. Pożytecznie – bo to i skoszone będzie, i księża z ludem Bożym uciechę mieć będą. Nie mówiąc o tym, że to dobra odtrutka na nasze toksyczne czasy.