Ludzka twarz strajku

W rodzinnym albumie od dziecka intrygowało mnie stare zdjęcie z roku 1905. Na tle szybu wiertniczego stoją dwaj panowie w pelerynach, ubrudzeni. Jeden - to mój dziadek - kierownik wierceń, drugi - też inżynier z branży.

U dołu atramentem napisane: W czasie strajku przy robocie. Mama lubiła przy tym opowiadać... Miała 5 lat. Jechała z tatą konną bryczką. Wokół jednego z szybów tłum robotników. Wyglądali groźnie, każdy coś ciężkiego trzymał, pomruk szedł ponad ciżbą. Pada pytanie: „Kto jedzie?”. Inny głos odpowiada: „Kierownik Czerwiński!”. I od razu pada komenda: „Przepuścić!”. Mała Wandzia jak przed chwilą drżała ze strachu, tak teraz pękała z dumy. Przepuścili Tatusia! Mało tego! Kłaniali się, pozdrawiali i małą dostrzegli. Kilof w ręce i uśmiech na wąsatej twarzy. Ludzkie oblicze strajku.

Był rok 1905. Fala robotniczych protestów, strajków, rozruchów, przetaczała się szeroko. Do zagubionego w górach i lasach naftowego zagłębia wokół Borysławia dotarły tylko echa. Pewnie jakiś jeden czy drugi emisariusz także. A tam byli sami swoi. Ich władzą był Najjaśniejszy Pan „we Widniu”. Właścicielem terenów i odwiertów amerykański milioner Rockefeller (było, że i do Czerwińskich zagościł; do dziś mam po nim maszynę do szycia, działa). Gadali wszyscy różnymi językami – po polsku, „po rusku” czyli łemkowskim dialektem, bywali w świecie „po awstryjacku” umieli. Wszelako podówczas żyli w zgodzie, wiedząc, że z własnej roboty żyją. I że całej roboty ani w pojedynkę, ani w parę osób się nie wykona. Byli sobie potrzebni nawzajem, a ci z "Widnia" i "Hameryki" też potrzebni byli.

A kierownik wierceń wiedział, że ich roboty przerwać nie można. Płynącej ani tryskającej ropy zatrzymać nie sposób. Popłynie przed siebie, zmarnuje się (co znaczy – ich robotę), zabrudzi i zniszczy wszystko po drodze. Ktoś musi przy robocie zostać. I nie brakowało tych, którzy tę pozycję strajku obrali. I nikt im tego nie wytykał. Bo to też był wspólny interes i poszanowanie roboty ich wszystkich. Mało tego, dla kierownika Czerwińskiego był jeszcze ukłon i pozdrowienie. To była ta ludzka twarz strajku.

Nie wszędzie było tak w owym 1905 roku. Można sięgnąć do Tuwima "Kwiatów polskich", by okiem poety to zobaczyć. Tam i w wielu innych miejscach oblicze strajku nie miało ludzkiej twarzy. Zamieniało się w walkę, która zbyt łatwo ulegała eskalacji przez obie (albo i więcej) strony. Tam już była ideologia, był interes nie tylko robotników, ale interes klasowy – czasem bardzo wąski, a zarazem zbyt łatwo zamieniający się w walkę bezwzględną i krwawą.

Jeśli walka – tu już mówię jako chrześcijanin – to tylko ta z ludzką twarzą. Walka, w której nie znika z pola widzenia człowiek. Bo inaczej walka zniszczy i walczące strony, i tych, których w ferworze zamętu spotka na swej drodze. I jakie by nie były cele strajku, walki, zmagań – zamiast poprawy sytuacji przyniosą zło, cierpienie, straty i strajkującym, i społeczeństwu. I krew popłynie. Jak u Tuwima: „Zostały po nich krwi kałuże: /Lepka purpura łódzkich kwiatów. /Najpierw je wodą polewano, /Potem je piaskiem przysypano...”.

Tego chcemy? Sceneria będzie inna, ale jej sedno takie samo. Po swojemu wygrywają panowie prezesi i bogacze, zadowoleni posiadacze pałaców, banków i brylantów... – To też z "Kwiatów Polskich".

Zróbcie sobie – choć lepiej żeby okazji nie było – zdjęcie jak tamto z roku 1905: „W czasie strajku przy robocie”. Takich zdjęć wstydzić się nie trzeba, gdy chodzi o ratowanie większego, społecznego dobra.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: