Wiem, że ani biadolenie nic nie pomoże, ani obwinianie rzucających kapłaństwo też nie...
Postawiono mi tu kiedyś pytanie, jak reaguję na wiadomość, że kolejny ksiądz zawiesił sutannę na haku. Odrzekłem, że niedobry to ksiądz, który się czemuś dziwi. Zatem nie dziwię się. Tym bardziej, że łatwiej z tym hakiem dzisiaj niż 50 lat temu. Wtedy też znana była metoda haka? A była. Miałem kiedyś parafianina, któremu trafiło się coś takiego, ale to już 65 lat temu.
Widziałem dekret biskupa opatrzony nie tyle podpisem, co niedbałą parafką. Biskup pewnie delikwenta na oczy nie widział – biskupów było mało, co pociągało za sobą konieczność firmowania czynności administracyjnych także poza własną diecezją. Oczywiście, na mocy szczególnych pełnomocnictw papieża. No i młody wikary mógł (musiał?) skorzystać ze wspomnianego haka. Dla administracji kościelnej problem zniknął. Dla owego księdza, dla matki jego dziecka, dla obu rodzin problem został na zawsze. Jeszcze ostatnimi czasy widać było piekło swoim ogniem trawiące tych ludzi. Wiele by o tym mówić, ramy felietonu za małe.
Sposoby użycia tytułowego haka różne były. Kilku znajomych księży zmieniło przynależność kościelną – przeszli do starokatolików czy innej podobnej obediencji. Tam się sutanny zwykle nie używa, duszpasterzują dalej, ich partnerki są paniami proboszczowymi. Ja się nie dziwię, ale sprawa ich sumienia mnie intryguje. Nigdy nie próbowałem jednak w to wchodzić.
Czy jest jakaś różnica między przypadkami sprzed dziesięcioleci, a tymi dzisiejszymi? Oczywiście jest. Kiedyś odejście księdza z kapłaństwa było czymś wstydliwym. Jedni ukrywali to skrzętnie, inni wynosili się na drugi kraniec Polski albo i za granicę. Najtrudniej było tym, którzy zostali wciągnięci przez aparat propagandy komunistycznej jako prelegenci, instruktorzy, specjaliści „od”. Jak aparat propagandy miał na kogoś mocnego, kompromitującego haka, to biedak działał na zasadzie lalki w teatrzyku kukiełkowym. Albo w końcu uwierzył w tę propagandę, albo się zapijał na amen.
A dziś? No cóż, dziś kult totalnej wolności i bezgranicznej autonomii każdej osoby powoduje, że ani małżeńskie rozwody, ani kapłańskie odejścia nie są powodem wstydu czy nawet zakłopotania. Duchowy ekshibicjonizm wykreowany przez internetowe portale społecznościowe stał się narzędziem łatwego i niekrępującego przedstawiania siebie i swoich problemów publicznie. Każdej decyzji można dorysować stosowną ramkę, dopisać bardziej czy mniej pokrętną interpretację. Iluś tam kliknie lajka i samopoczucie rośnie, „bo mnie rozumieją”.
Słabnie też poczucie i funkcjonowanie wspólnoty kapłańskiej – to odrębny i rozległy temat. A gdy nałoży się na to stronienie od tej wspólnoty, to ksiądz zostaje sam ze swoimi problemami. Jakże łatwo wtedy znaleźć kogoś, kto wysłucha, pocieszy – no i wtedy zauważa się ten hak, na którym sutannę powiesić można.
Jeszcze jeden wątek dostrzegam. Duszpasterze z pierwszego szeregu. Albo i wybiegający przed szereg. Aktywni, wykształceni, zwolennicy nowych metod, sprawnie posługujący się mediami, profetyczni. Łatwo zdobywają słuchaczy, zyskują zwolenników, ale więź z Kościołem bywa powierzchowna. Tradycja zaś staje się kulą u nogi. Zazwyczaj kończy się jakimś krachem, a gdy braknie głębi – to najlepiej z owego haka na sutanny skorzystać.
Piszę o tym wszystkim zbyt lekko. Jakbym zupełnie z zewnątrz patrzył na sprawy Kościoła. Nie, to nie tak. Patrzę od wewnątrz i z bólem. Ale wiem, że ani biadolenie nic nie pomoże, ani obwinianie rzucających kapłaństwo też nie. Trzecia opcja również niebezpieczna – szukanie winy po stronie instytucjonalnego Kościoła. Chcę po prostu zachować (na ile to możliwe) dystans, aby lepiej rozumieć mechanizmy. I powiedzieć niejednemu: „Chłopie, nie jesteś pierwszy, otrząśnij się, jeszcze nie jest za późno”.
W najnowszym wydaniu "Gościa Niedzielnego":