Czy Stefan miał do odegrania jakąś rolę wobec mnie, tego nie wiem.
On przyszedł do mnie. Wokół na drewnianych ławach siedziało jeszcze kilkunastu ludzi, ale on przyszedł do mnie. Wskoczył na ławę po drugiej stronie stołu i wystawił głowę ponad blat. Spokojny był, uważny, patrzył na mnie, w ogóle się nie płoszył. W najmniejszym stopniu nie znam się na kotach, ale te, do których zwracam się w jakikolwiek sposób, zwykle robią nerwowe ruchy albo na wyprężonych łapkach przyśpieszają kroku i oddalają się raczej pośpiesznie. Ten nie. Patrzył na mnie, pozwolił zrobić kilka zdjęć. Nawet nie domagał się natarczywie jedzenia. Może kanapka z serem nie była dla niego łakomym kąskiem, może kawa nie ta, nie wiem. W każdym razie – siedział bezinteresownie. I chyba jednak na coś czekał. Z tym, że się nie doczekał. Patrzył i patrzył, raz oczka mrużył, potem szeroko je otwierał. W końcu poszedł sobie ode mnie rudy kot z Klasztoru Dominikanów na Wiktorówkach (w Tatrach, jakby kto nie wiedział). Sprawdziłem potem w internecie i okazało się, że jest on oficjalnie (internetowo) zaliczony w poczet mieszkańców klasztoru i ma na imię Stefan.
Bardzo mi się to spodobało, że ojcowie dominikanie tak szanują Stefana. Sądzę, że on w pełni na to zasługuje, bo ma w sobie dużo spokoju, szlachetności i przyjacielskiego nastawienia. Od razu – rzecz jasna – przypomniał mi się irlandzki mnich z IX wieku, który napisał wiersz o swoim kocie Pangurze, z którym mieszkał w jednej celi:
„Jemu pysk z radości świeci
Gdy mysz łapką swą wygrzebie
Ja, gdy słówko złowię w sieci
Też uśmiecham się do siebie”
(tłum. Ernest Bryll)
Ja niestety egzaminu z przyjaźni oferowanej przez Stefana nie zdałem – a on to doskonale wyczuł i ocenił. Dlatego poszedł dalej pilnować otoczenia sanktuarium Królowej Tatr.
Ja poszedłem potem trochę w górę, niedaleko, na Rusinową Polanę, która już była zapełniona kilkoma setkami turystów. Dzień był piękny, słoneczny, a jak wiadomo panorama Tatr Wysokich rozpościerająca się w tym miejscu jest zachwycająca. Nie bez pewnego zdumienia zanotowałem, że zainteresowanie widokiem, który napawa duszę tak wielkim spokojem, nie jest jakoś oszałamiające. Zdecydowana większość turystów patrzyła jednak w ekrany smartfonów. Temu zwykle się nie dziwię, bo sam jestem uzależniony od telefonu z internetem, ale w tym miejscu było to mocno uderzające. Nawet porywające piękno Tatr nie ma tej siły, by oderwać od zapatrzenia w siebie, w swoje sprawy w smartfonie.
Bynajmniej nie czułem się lepszy od tych wielu młodych ludzi, może tylko jakoś uprzywilejowany tym, że miałem szczęście urodzić się wcześniej i wcześniej połknąć tatrzańskiego bakcyla. Ale… przecież i ja pół godziny wcześniej nie złapałem kontaktu ze Stefanem. Myśl ogarnęła mnie niewesoła, może zbyt generalizująca – tracimy kontakt ze światem, z przyrodą, z tym, co stworzył Bóg. I są tego także inne przykre konsekwencje, jak wiadomo. O katastroficznych skutkach globalnych nie wspominając, bo to ciut inna broszka. Dlatego papież Franciszek wiedział, co robi, pisząc encyklikę Laudato si’ .
Wiedział to też ks. Krzysztof Grzywocz, który potrafił nie tylko zachwycać się pięknem świata – a gór zwłaszcza – ale umiał także ten zachwyt przekazywać. To on mnie poniekąd w poniedziałek 15 lipca na Wiktorówki „sprowadził” na poświęcenie tablicy jego pamięci. Czy Stefan miał tam do odegrania jakąś rolę wobec mnie, tego nie wiem. Ale mam zamiar kiedyś się dowiedzieć.
Stefan na placu przed sanktuarium na Wiktorówkach. Andrzej Kerner /Foto Gość