Tam widziałem potęgę, która mnie nie przerażała, a przeciwnie - budziła ciepło bezpieczeństwa i wdzięczności.
Ostatnie osiem wieczorów spędziłem na ławeczce przy kapliczce „burzowej” na Przełęczy nad Łapszanką. Pierwszy z nich wypadł akurat w drugą rocznicę zaginięcia w Alpach ks. Krzysztofa Grzywocza.
Z tej przełęczy na polskim Spiszu - do Słowacji jest stąd 5 minut drogi piechotą - rozpościera się szeroki, napawający spokojem i wieloma myślami widok na panoramę Tatr Bielskich i Wysokich. Nie trzeba nic robić, wystarczy usiąść i otworzyć oczy, a myśli i uczucia płyną w człowieku same. Oczywiście nie jestem w stanie tych myśli tu zwerbalizować, a i nieco współczucia dla cierpliwości Czytelników też mam. Pozwólcie jednak na kilka z nich, bo w te dni i wieczory myśli tak wielu z nas były i chyba jeszcze są właśnie w Tatrach.
Po pierwsze - i to była myśl główna w wieczór pierwszy - zachwyt i tajemnica. Małe dzieci docierające na przełęcz otwierały szeroko oczy i czasem zatykały usta rączkami. Starsi potrafili długo siedzieć, patrzeć i milczeć. A przecież ten rodzący się zachwyt coś mówi. Tylko, że nie wiadomo co. Każdemu może coś innego. Góry same milczą, ale w nas przemawia coś, co one budzą. Dla mnie - w wieczór dwa lata po zaginięciu Krzyśka, starego, dobrego kolegi - były to słowa o spokoju wiecznym, który nadejdzie dla każdego. Oraz o końcu świata, również końcu tych niezniszczalnych gór. I - słowo daję - gdybym miał gdzieś sobie wyznaczyć miejsce na oczekiwanie końca tego świata, to byłoby to miejsce. Tam widziałem potęgę, która mnie nie przerażała, a przeciwnie - budziła ciepło bezpieczeństwa i wdzięczności. Mógłbym tam czekać na koniec i na sąd.
Myśli rozpoczęte w ten wieczór przez następne dni podczas wędrówek po Spiszu i Tatrach krążyły właśnie wokół śmierci, miłości, przyjaźni, zadziwiających kolei życia.
Może to nie przypadek, że kapliczka postawiona na przełęczy w roku 1928, 52 lata temu była miejscem wydarzenia dramatycznego. Zwykle dzwon w kapliczce ostrzegał mieszkańców Łapszanki, Rzepiska i Osturni przed nadciągającą burzą. 17 lipca 1967 r. Franciszek Kapołka też dzwonił na burzę i został tam porażony piorunem, zginął na miejscu.
W czwartek 22 sierpnia chciałem wybrać się w Tatry, przez Dolinę Kościeliską może na Czerwone Wierchy dojść i potem dalej albo na Ornak i z powrotem. Ale prognozy były burzowe, więc postanowiłem pójść w góry w piątek, miało być słonecznie. Nie twierdzę, że jakiś wewnętrzny głos mi cokolwiek mówił. Po prostu z wygody nie chciało mi się pójść w góry w czwartek. Co wtedy stało się na Giewoncie, tłumaczyć nie trzeba. Wieczorem tego dnia odmówiłem przy kapliczce nad Łapszanką „wieczny odpoczynek” za tych, którzy tragicznie zginęli. Ich koniec świata nastąpił w górach.
Uśmiecham się kiedy słyszę, że w góry jedzie się, żeby uciec od rzeczywistości, oderwać się od życia. Nie da się. Może od politycznej bieżączki - tak. Ale od życia - nie. Góry stawiają pytania, na które domagają się odpowiedzi. I budzą w nas głos, który próbuje je dać. Jest to „rozmowa” na tematy najważniejsze.
Tak, myślę, że przez góry mówi do nas i prosi o rozmowę sam Bóg.
Mnich wyłaniający się z chmur, 23 sierpnia 2019. Andrzej Kerner /Foto Gość