Troskliwa matka, troskliwy dziadek – takie rodzinne skojarzenia nasuwają się same.
I niczego tłumaczyć nie trzeba. Jednakże zacieśnienie cechy troskliwości do czterech ścian domu byłoby wielkim zubożeniem naszego świata. Wszak troszczyć się można o powierzonych nam ludzi, dzieci w żłobku czy młodzież w szkole, o pacjentów w szpitalu i sportowców na treningu bądź zawodach.
Zatroszczyć się można (i trzeba) o przypadkowo spotkanego człowieka, zwłaszcza gdy widzimy, że coś się źle dzieje. Czy tylko o człowieka? Budzi się w nas litość owocująca troską o jakiegoś zwierzaka – zgubionego, zmarzniętego, skrzywdzonego. Kłopotu sobie można narobić zarówno w przypadku człowieka, jak i psa lub kota. Dobrze jednak, gdy jest w człowieku odruch litości. Gdy z tego wewnętrznego odruchu uczuciowego litość zamienia się w czyn, owocuje troską. I to jest dobra sprawa. Jeszcze lepiej, gdy troska nie czeka na emocjonalną litość, lecz jest w człowieku samoistną i samodzielną cechą charakteru. Czy troska jako moralna sprawność jest skierowana tylko do istot żywych? Nie tylko. Różne ludzkie dzieła, przedsięwzięcia, sprawy też wymagają troski. Choć nie litości.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się