Człowiek to zjawisko ponadczasowe. Ten dzisiejszy z tym przedwczorajszym wiele ma wspólnego.
Zaczął się maj. Wróciły wspomnienia z dzieciństwa. Przepraszam za zestawienie – maj to były majówki i... chrabąszcze. Związku żadnego, oprócz kalendarzowej zbieżności. Ale tak to się w pamięci dzieciaka zapisało. Ilu nas na te majówki chodziło? Wielu. Bardzo wielu – chłopaków jak ja, no i dziewczyn także. Każde z „Drogą do nieba”, czyli modlitewnikiem. Przecież trzeba było śpiewać litanię. A któż by to spamiętał te wszystkie Gwiazdy zaranne i Wieże z kości słoniowej. Melodie były różne, jedne żywsze, inne monotonne. Aleśmy śpiewali. Więcej – myśmy się modlili. I ta modlitwa wiązała wszystkich obecnych. Nawet tych, którzy tylko czekali, by się skończyło. A potem było gromadne odprowadzanie się do domów. Trochę wygłupów, czasem dokuczania, zaczepiania dziewczyn, opowiadania różności – najczęściej zmyślanych na bieżąco. A chrabąszcze? No przecież takiego jednego albo i dwa wsadzić dziewczynie za kołnierz – to dopiero było. Piszczały wszystkie.
Te wspomnienia prowokują pytanie: czy ta gromada może zostać uznana za wspólnotę? Aleś, Horak, wystrzelił! To przecież szacowne pojęcie używane i odmieniane na różne sposoby od teologii po politykę (gdzieś tam po drodze socjologia). No dobrze. Zapytam inaczej: czy wszystkie dotknięte we wspomnieniach elementy (i te niewyartykułowane także) zasługują na określenie jako elementy wspólnototwórcze? Na pewno nie wszystkie, ale pewnie w jakiejś warstwie zasługują na taką kwalifikację.
A dziś? Pod kościół podjeżdża „toyotka”, wysiada dzieciak z książeczką typu „prawie nówka” (bo praktycznie nieużywana). Albo i bez niej – w kościele jest ekran. Mama odjeżdża, wróci za trzy kwadranse. Ile dzieciaków „przyszło”? Dziesięcioro? No to prawie 80 proc., dużo... A chrabąszcze? Co to jest? Można pytać, ale wytłumaczyć trudno – bo to było całe zjawisko, a nie tylko jakiś tam żuczek. A teraz napalony piątoklasista to już bez chrabąszcza wiedziałby, gdzie rękę dziewczynie wsadzić. Ale nie ma szans. Jej mama już czeka swoją hybrydą na jedynaczkę. Oj, zmieniły się czasy, zmieniły...
„Daremne żale, próżny trud,/ bezsilne złorzeczenia,/ minionych kształtów żaden cud/ nie wróci do istnienia./ ...Wy nie cofniecie życia fal!/ Nic skargi nie pomogą!/ Bezsilne gniewy, próżny żal!/ Świat pójdzie swoją drogą”. Tak pisał przed laty Adam Asnyk. Rację miał poeta. Ja i moje pokolenie z tamtej epoki jesteśmy. Widzimy dwa światy – tamten i ten nadchodzący. Nie ma między nimi wyraźnej cezury. Ale jednak teraz jest inaczej. Nie gorzej! Jest inaczej. Tylko inaczej i aż inaczej.
Wspomniany wiersz Asnyka zamieściłbym na początku nowego podręcznika (gdyby takowy powstał) teologii pastoralnej. Tylko kto miałby być jego autorem? Z jednej strony musiałby to być ksiądz doktor habilitowany. Potrzebna jest przecież wiedza i znajomość tradycji, historii, a także wieloaspektowość myślenia oraz narracji. Z drugiej zaś strony potrzeba kogoś, kto miałby „wzrok przenikliwy, ...który słyszy słowa Boże, który ogląda widzenie Wszechmocnego, który pada, a oczy mu się otwierają” (Lb 24, 3n) – jak prorok Balaam, a zarazem zakorzeniony w Ewangelii, ale nie uwiązany ciasnotą „zakrystyjnego” myślenia.
I sam wpadłem w sidło przez siebie zastawione. Wpadłem w tryb myślenia zakrystyjnego. Bo czyż o podręczniki chodzi? Albo czy odkrywanie nowego – nawet w płaszczyźnie duszpasterskiej – miałoby być domeną li tylko księży? Jak w rozsądny sposób powiązać w tej dziedzinie doświadczenia ostatnich dziesięcioleci z tradycją dwudziestu wieków? Jak „oglądać widzenie Wszechmogącego” dotyczące tego, co dopiero nadchodzi? Historia Kościoła zna takich ludzi. Nie tu miejsce na ich imienne wyliczanie. Wszelako wszyscy oni, w większym czy mniejszym stopniu, spotykali się z niezrozumieniem albo zostali nazbyt prędko zapominani. Owszem, klaskano im, ale bijący brawo nie dostrzegali w ich przesłaniu tego, co najważniejsze. Chyba tak było ze św. Janem Pawłem II i jego wizją Kościoła. Podobnie – choć w innej skali – było z ks. Franciszkiem Blachnickim, który widział dalej niż inni. Dlatego też wiele jego idei i programów nie mogło się przebić nawet wśród tych, których potocznie zwano oazowiczami. Pamiętam jego gorzkie słowa: „Wiesz, to nie są prawdziwi oazowicze”...
Cóż, jestem już zabytkowym felietonistą. Widzę rozdźwięk między wczoraj, dziś i jutrem. Nie oczekujcie jednak od takich jak ja, że pokażą nowe cele w duszpasterstwie, nowe metody, nowe środki. Mimo to zapraszajcie nas do swoich gremiów, dysput i sporów. Bo tak naprawdę człowiek to zjawisko ponadczasowe. Ten dzisiejszy z tym przedwczorajszym wiele ma wspólnego. Różnią ich sprawy powierzchowne i nieomal techniczne. Ale duch pełen niepokoju ten sam. Jak ten niepokój pokojem wypełnić? To pytanie na maj i na dłużej.