Moja historyczna edukacja ostatnio nabrała przyspieszenia. Dzięki redakcyjnej koleżance i - chyba wolno mi powiedzieć - serdecznemu przyjacielowi, Agacie Puścikowskiej.
19 września 1944 r. gen. Bór-Komorowski w odezwie do żołnierzy Powstania Warszawskiego wezwał do dalszego oporu zbrojnego przeciw Niemcom... Data publikacji tego felietonu to właśnie 19 września.
Byłem chyba w klasie szóstej, czyli mógł być rok 1956 lub 1957. Wtedy dostałem książkę „Kamienie na szaniec”. Urzekła dzieciaka. W dwóch wymiarach – w nieomalże przygodowej narracji oraz w fundamentalnym patriotyzmie. Jedno i drugie wyniosłem z rodzinnego domu i rodzinnych tradycji. Choć akuratnie owe tradycje w owym czasie były raczej tłumione, a co najmniej „właściwie” ukierunkowywane przez ówczesną władzę. To i w domu wątki przedwojennych tradycji były przygaszone.
W każdym razie książkę miałem, czytałem w kółko, niektóre fragmenty znałem nieomal na pamięć. Czy można jednak tę książkę traktować jako historyczne opracowanie i dowiedzieć się najważniejszych rzeczy o powstaniu? Po części, ale to bardzo niewielkiej, można. Poszedłem do liceum, historia była mocno nieciekawa i nawet uczniowie czuli pismo nosem – to mianowicie, że wiele wątków jest przykrojonych na potrzeby historycznej propagandy. I to nie tylko tych z naszego stulecia, ale nawet i z wieków bardzo odległych. Owszem, o Powstaniu Warszawskim mowa była – temu zaprzeczyć się nie dało. Ale zinterpretować dało się. W efekcie tej nieciekawej dla nastolatków historii powstanie gdzieś tam zagubiło się w świadomości.
To dwa moje oglądy tegoż wojennego zrywu. Miałem (i mam dalej) taki swój osobisty wątek. Otóż już żyłem, choć jeszcze się nie urodziłem. Jak wiadomo Stalin wstrzymał w roku 1944 natarcie całego frontu, by walcząca Warszawa przestała istnieć. Politycznych racji miał kilka. Jednakowoż ten zatrzymany front rozdzielił moich Rodziców. Ja (pod osłoną Mamy) byłem po stronie sowieckiej, Tato – po niemieckiej, a Brat gdzieś na Słowacji. Przeżyli wszyscy, nawet Wojtek, nasz jamnik przeżył. I koza. A póki co – powstanie trwało i 19 września gen. Bór-Komorowski wezwał do dalszego oporu zbrojnego przeciw Niemcom. Tak, bo wtedy już czarno rysowała się przyszłość nie tylko Warszawy, ale i całej Polski.
Moja historyczna edukacja ostatnio nabrała przyspieszenia. Dzięki redakcyjnej koleżance i – chyba wolno mi powiedzieć – serdecznemu przyjacielowi, Agacie Puścikowskiej. Teraz także mojemu nauczycielowi historii. Dobrze by było, gdyby zyskała wielu, wielu uczniów. Bo nasze historyczne zaległości są ogromne. Otóż Agata przygotowała dwie książki formatu „cegła” – co do geometrycznych wymiarów. Ale pod względem treściowym to wciągająca lektura – choć obydwie są zbiorem relacji, dokumentów, wspomnień. W zbieraniu i porządkowania materiału pomagało wielu, także Aniela, córka Autorki – to ta dziewczyna z okładki. Obie książki łączą ich bohaterki – zakonnice! W pierwszej książce zakonnice walczące w czasie II wojny na obu frontach – bez visów w ręce, choć czasem z nożycami do przecinania minerskich przewodów. W drugiej siostry zakonne w Powstaniu Warszawskim. Obie książki otwierają spojrzenie na nieznane wątki walki z okupantami. A książka o powstaniu jest nadto kolejnym obrazem w niepełnej wciąż wielości publikacji na ten temat. Obrazem, który ukazuje wielorakie szczegóły powstańczej walki i umierania Warszawy. I tysiące sposobów, na które zakonnice – także klauzurowe – walczyły. Nie strzelały. Pomagały, karmiły, ukrywały, uczyły (jaka dalekowzroczność!), gasiły, prowadziły wojenne szpitale, zastępowały matki i ojców dzieciom, tułały się ze wszystkimi, potrafiły czy jedzenie, czy środki opatrunkowe spod ziemi wyciągnąć, wychodząc do niemieckich żołnierzy (a niejedna znała ich język) potrafiły wrogów dobrym słowem i widokiem habitu obłaskawić...
Ja, stary już emeryt, zobaczyłem inne, nieznane mi bliżej – w niektórych obszarach w ogóle – oblicze warszawskiego powstania. Przed kilku dniami siedziałem i właśnie czytałem rozdział opowiadający o Bosych Karmelitankach z ulicy Wolskiej. Zadzwonił ktoś... Aaa, listonosz. Przyniósł list od... karmelitanek bosych z ulicy Wolskiej! To chyba uśmiech Bożej Opatrzności, na znak, że z nieba też nasze sprawy widać. A swoją drogą IPN powinien jakoś ukłonić się Autorce obu książek, warta tego.