Jak rozmawiać, gdy wzajemnie się nie rozumiemy nawet na poziomie słów?
Wracałem ciemnym, dżdżystym wieczorem ze spaceru z psem. Obok mojej zabytkowej rezydencji (niegdyś „Gospoda pod Trzema Lipami”) trzy ławeczki, tablica dla turystów, kosz na śmieci, a jakże. To nie Bruksela. Otóż wracamy, z daleka słychać trzy piwem podlane głosy. Rozmowa, którą gdyby poddać scaleniu według słów, zajęłaby jedną linijkę na monitorze. A rozmowa już trwa! Z daleka ją słychać. Jakby wrócili ze strajku z błyskawicą. Ale oni nie mają na bilet do pobliskiego miasteczka, a co dopiero na InterCity. Zajęci rozmową, nie zauważyli mnie i psa (mój znak rozpoznawczy); nadeszliśmy z innego kierunku. Ale gdybyśmy przyszli od ich strony, dalipan, na pewno poderwaliby się na nogi i usiłując zachować równowagę, grzecznie powiedzieliby: „Szczęść Boże!” Zawsze trzymają fason.
Przed laty dwie moje uczennice wyjechały po maturze do Francji. Nie na żaden „zmywak” w Paryżu, ani na zbiór winnych gron w Pays d’Oc. Po obowiązkowym ośrodku adaptacyjnym złożyły podania o przyjęcie na studia w paryskim uniwersytecie. Zamurowało mnie. Wysoko mierzą, pewnie przestrzelą. Istotny okazał się egzamin językowy. Kartka papieru, długopis, jakiś banalny temat i jeden wymóg: praca musi zawierać 500 różnych słów, powtórzenia fleksyjne się nie liczą, jakiś tam limit czasu, pomocy żadnych. No i... Obie wypracowanie zaliczyły, a po latach znalazły całkiem przyzwoitą pozycję we francuskim społeczeństwie. Można się smucić, że znalazły to miejsce dopiero w odległej Francji. Wspominając owe dziewczyny zastanawiam się, czy dziś większość władających szczątkowym narzeczem polszczyzny doskoczyłaby liczby - powiedzmy - setki słów...
Na to nakłada się inny problem. Znaczenie tych słów, które stały się „orędziem” ostatnich, błyskawicą pisanych protestów. Nie będę ich przytaczał z powodów oczywistych. I dla przyzwoitości, i dla ich trudno definiowalnej treści. A jeśli nie jesteśmy w stanie przetłumaczyć owych wykrzykników na zrozumiałe zdania, to oczywiście nie możemy podjąć dyskusji. Bo jak rozmawiać, gdy wzajemnie się nie rozumiemy, nawet na poziomie słów?
Owszem, czytałem dłuższe wypowiedzi niektórych parlamentariuszek tłumu (nie mylić z parlamentarzystami) na internetowych forach. Tu poziom słowny jest wyższy. Choć na pewno nie zadowalający, bo niektóre słowa są i tak mylące. Ale chaos pojęciowy, myślowy, logiczny przypomina burzę piaskową. Może i coś tam w tumanie kurzu jest, ale trudno o pewność, a jeszcze trudniej o odgadnięcie sedna sprawy. To zresztą jest ogólną bolączką „literatury forumowej”. Autor wpisu jest sam sobie redaktorem, korektorem i cenzorem swoich utworów. Są wśród nich dokładni, ale większość nie jest. A zatem w chwili napięcia, zaangażowania się w walkę, łatwo tracą resztki kontroli nad słowami. Dialog staje się niemożliwy.
Wrócę do wspomnianej przyzwoitości. Ktoś komentując tłum złorzeczących dziewcząt, powiedział: „Wszyscy czasem przeklinamy”. To nie tak. Czym innym jest przekleństwo, czym innym nieprzyzwoite słowo. Przekleństwo jest życzeniem komuś zła. „Żebyś sobie kark skręcił”. To takie ziemskie przekleństwo. Może być i sięgające piekła: „Żeby cię diabli wzięli”. Nie zastanawiamy się nad tym, ale najczęściej jest ono wypowiadane, by ulżyć sobie, a nie diabła wywoływać. Diabła i piekła lepiej nie prowokować, nawet w myślach. Zwracam się nie tylko do wierzących, ale i do niewierzących, bo wiara nie jest oczywistością, dlatego i słowem ryzykować nie warto.
A nieprzyzwoitych słów nawet w zaciszu domowych lepiej nie używać. One wypowiadającego ściągają do poziomu jakiegoś złośliwego karła, który nic nie może, ale może sobie ulżyć. Proszę zauważyć, że owe słowa w przedziwny sposób krążą wokół tych miejsc naszego jestestwa, w których od czasu do czasu ulżyć sobie trzeba. Co by nie powiedzieć – eleganckie to nie jest. I nie ten traci, kogo tym pseudosłowem bombardują, ale traci ten, kto stracił poczucie sensu swojego bełkotu.
Nasze ulice stały się sceną bełkotu. Zabiegi jego uściślenia wypadają bardzo nieporadnie. Obnażają miałkość umysłów i małość ducha inicjatorów, przywódców. Tej miałkości i ubóstwa uczą młodzież. I to niepokoi bardzo. Bo na przyszłość rysuje sytuację bez wyjścia – jak argumentami rozumu spierać się z nierozumnym tłumem, a może i z całym pokoleniem... Jak budować wspólny dom – dumnie zwany Polską i Europą. Z czym na Sorbonę! Choć dzisiaj... nawet Sorbona nie ta sama.