Prawosławna kobieta uczy mnie, co jest ważne i naprawdę święte. Słowo Ewangelii.
Nie mam siły napisać wzruszającego tekstu. Bo mgła covidowa, bo pora późna, bo dzisiaj kończymy numer "Gościa", bo zmęczenie, zmartwienia itd. itp. Ale to było naprawdę wzruszające. I ważne.
Byłem wczoraj wieczorem na prawosławnej jutrzni Wielkiego Piątku w kędzierzyńskiej cerkwi. Trwała dwie godziny, z których może półtorej to było odśpiewywanie opisów męki i śmierci Chrystusa w relacji wszystkich ewangelistów.
Przez cały czas śpiewania męki Pańskiej wierni w cerkwi klęczeli, paląc w tym czasie świece. Na początek każdego - długiego - fragmentu bili pokłony do ziemi. Po skończeniu śpiewu każdej z 12 części (ta liczba jest ważna) Ewangelii zdmuchiwali płomyk swojej świecy. No nie powiem, klęczenie przez tak długi czas najłatwiejsze dla mnie nie było.
W pewnym momencie na krzesełku za plecami mojej sąsiadki zauważyłem odłożone na ściereczce wypalone zapałki. Osiem. A obok cztery, które jeszcze czekały na zapalenie i rozpalenie knotka świecy przy kolejnym fragmencie Ewangelii. Pomyślałem, że zapałki będą jakąś pamiątką liturgii dwunastu śpiewów o męce Pańskiej.
Zapytałem po nabożeństwie, co oznacza te 12 zapałek, dlaczego je tak pieczołowicie odkładała. Odpowiedź mnie zmiotła. - Nic nie oznacza. To tylko po to, żeby wiedzieć, kiedy będzie śpiewana ostatnia Ewangelia. Żeby nie zgasić wtedy świecy. Bo ja nie liczę, które jest czytanie, tylko słucham. Światło jest ważne, nie zapałki. Zaniosę je do domu - powiedziała pani, której z wrażenia nie spytałem nawet o imię. Nadia, Sonia, a może Swietłana pokazała mi, że światło świecy nasycone słowami Ewangelii jest najcenniejsze. Że można Ewangelii słuchać, zapamiętując się w niej tak, że nie liczy się zmęczenie. Oraz że o to światło Ewangelii trzeba dbać z czułością. Ona osłoniła je, nasuwając na płonącą świeczkę ochronkę przygotowaną wcześniej z butelki "Mirindy" i pojechała samochodem na strzeleckich rejestracjach do domu.
Dwanaście zapałek w kędzierzyńskiej cerkwi. Andrzej Kerner /Foto Gość