Powinniśmy rozumieć migrantów, sami migracyjnej presji poddani w poprzednich pokoleniach.
Moja parafianka Ania – a rzecz się działa (dla mnie dzieje się dalej) w przygranicznej, na południu Polski położonej gminie – po skończeniu podstawówki wybrała sobie szkołę morską na samej północy kraju. Daleko od domu, w oderwaniu od swoich, w zgoła innym świecie. Tak wybrała i tak już pewnie zostanie. Migracja we własnym kraju. A może nie we własnym?
Mój dom, gdzie rodzice z bratem, babcią, ciocią mieszkali jeszcze przed wojną, był w Turce nad Stryjem, Bieszczady, w pobliżu granicy podówczas węgierskiej. Tato musiał uciekać przed Sowietami, niby niedaleko, bo w okolice Jasła, ale Stalin zatrzymał cały front latem 1944 r. i rodzina została rozdzielona. Nastały niebawem nowe granice i rozdział się pogłębił. Mama ze mną, swoją siostrą, jamnikiem i choć częścią wyposażenia domu w ramach tak zwanej repatriacji przeniosła się w nowych granicach Polski tam, gdzie był Tato. Brat przeniósł się wkrótce na Śląsk. Studia – politechnika już nie lwowska, a gliwicka. W końcu wszyscy tam wyemigrowali. Z drugą babcią włącznie. Migracja we własnym kraju. A może nie własnym?
Takich było miliony. Zmuszonych do migracji szyderczo zwanej repatriacją. I tamta kraina została zdewastowana, i te – zwane również szyderczo „odzyskanymi” – niszczały przez długie lata. Dla milionów nie były ojczyzną. Czy są dla ich dzieci i wnuków? Może są, ale te dwa pojęcia ojczyzny nie są tożsame w treści. Zostaliśmy uchodźcami, emigrantami, imigrantami mimo woli, z musu. Stamtąd wykorzenieni, korzeni gdzie indziej nie zapuszczamy zbyt głęboko. Jakbyśmy się bali, że wędrówki mogą się powtórzyć.
I powtórzyły się. Iluż to ludzi z Polski – w jej obecnych granicach – wyemigrowało na Zachód. Migranci wołają na białorusko-polskiej granicy: „Germany, Germany”. Polacy może nie wołali, ale przecież masowo do Niemiec się przenosili. Legalnie i nie całkiem legalnie. Ślązacy odzyskiwali język i środowisko swoich dziadków i pradziadków – migracja we własnym kraju, granicą przeciętym. Polacy zyskiwali tam nowy status materialny i życiowy. Też migracja, choć jednak inna. Pomijam migrację wewnątrz granic kraju – ale przecie też grozi wykorzenieniem, owocuje tęsknotą, nie każdy potrafi ją znieść. Ot, choćby jak w tej huculskiej piosence: „Kiej go losy w doły rzucą, wnet z tęsknoty ginie”.
Powinniśmy więc rozumieć migrantów, sami migracyjnej presji poddani w poprzednich pokoleniach. Nie wiem, pewnie tylko za siebie mówię, ale nie do końca mogę pojąć tych ludzi, których obietnicami, mirażami, nadziejami przesycono i którzy uwierzyli w błogie życie w mitycznym kraju „Germany”. A ich kraj? Czy to Irak, czy Afganistan, czy też inne regiony... Toż przecież Europejczycy do spółki z Amerykanami zdewastowali, wysączyli z ich krwioobiegu co się tylko dało. Dlatego pewnie u nich dolar inaczej się liczy niż u nas. Są w stanie odłożyć te tysiące na koszt migracji. Ale nie podejrzewają, że to tyle, co nic. I nie uwierzą, póki się nie przekonają. I co najgorsze, nie jesteśmy w stanie im pomóc. Tym bardziej, że bezduszni władcy świata uczynili z tych biednych ludzi narzędzie politycznej wojny. Jej skutków – także w płaszczyźnie migracyjnej – przewidzieć nie sposób. Do stanu pierwotnego powrotu nie ma. Historia nigdy się nie cofa.
Co możemy dla nich zrobić? Zebrać trochę pieniędzy? To może być przydatne, ale w skali jednego dnia. Coś takiego opowiadał mi znajomy. Lata osiemdziesiąte. Udało mu się dotrzeć do Niemiec. Zyskał nawet wizę. I… i prawie zaraz pieniądze mu się skończyły. Wtedy spotkał dawnego kolegę, dobrze już osadzonego w niemieckich realiach. Słowiańskie powitanie. I gest. „Wiesz, dużo to ja nie mam, ale masz stówę (oczywiście, ówczesnych marek). Na początek”. Nie, nie prosił. Ale wziął, choć mu się dziwnie zrobiło. Noc przesiedział na dworcu, policjanci obserwowali go, ale nie niepokoili. Kupił coś do zjedzenia – tak na stojąco. Kawa z automatu. Do wieczora zostało mu trochę drobnych. Ale przetrwał. Atutem była dość dobra znajomość języka i psychiczna odporność. Ile by trzeba zebrać pieniędzy, by tłumowi chętnych do „Germany” skutecznie pomóc? Odwodzę od takiego działania? Nie. Ale warto pamiętać o proporcjach, jakie temu wszystkiemu towarzyszą.
Zdaję sobie sprawę, że na żadne z postawionych pytań odpowiedzi nie dałem. I przypuszczam, że proste odpowiedzi nie istnieją. Ale pozastanawiać się trzeba, by propagandzie – z jakiejkolwiek by strony przychodziła – ulegać nie należy. Powtarzam: zastanawiać się i myśleć trzeba. A gdzie pomóc można choćby w przetrwaniu jednego dnia, pomagać też trzeba. Z nadzieją, że chaos wywołany przez ludzi, Boża Opatrzność uporządkuje. Lepiej być po stronie ładu niż chaosu. Lepiej też być w jedności, niż pozwolić na wbijanie klinów pomiędzy nas. A wbijają – i ci obcy, i ci niby swoi.