Fatum jakieś ciąży nad ludzkością i nad każdym z nas? Nie, to nie fatum, to niepojęta (w tej chwili) konieczność końca, który końcem przecie nie jest.
Młodszy gdy byłem, angażowałem się w różne sprawy. Także w prowadzenie rekolekcji. Zaprosił mnie kiedyś, dawno to było, kolega, proboszcz z pewnego miasta. Ceniłem go bardzo, choć wyszliśmy z różnych kręgów, okolic, zwyczajów. Ta różnorodność w jedności (a może na odwrót: jedność różnorodności) była specyfiką naszej, opolskiej diecezji. Piszę: była, bo upływ czasu zrobił swoje, wiele różnic się zatarło. Ten wątek zostawmy dziś na boku.
Rekolekcje miały się rozpocząć w Środę Popielcową. „Przyjedź wcześniej, najlepiej już na wtorkowy obiad”. Przyjechałem. Obiad był super, dania smacznie przyrządzone. I atmosfera stosowna była. Pomyślałem sobie: „No, Horak, tego się nie spodziewałeś”. Po obiedzie siedliśmy nad programem rekolekcji, a że wszystko było wcześniej przygotowane, zostało tylko uzgodnić szczegóły „techniczne” i obsadę osobową nabożeństw. Kolacja była ciekawsza od obiadu i w ogóle było wesoło. Nie tylko księża, ale i organista, i ktoś z rady parafialnej, i pani z kancelarii… A proboszcz? Jakby inny człowiek przy omawianiu pobożnych szczegółów, inny przy kolacji w ostatki, swobodniejszy.
Nazajutrz rano zaczęły się rekolekcje parafialne skojarzone ze szkolnymi w dwóch poziomach – podstawówka i szkoły średnie, a gimnazjum chyba ze średnimi, nie pomnę już teraz. A zatem kaznodzieja miał co robić. Głównym „kaznodzieją” była misa z popiołem. Dzieci były ciche, uważne i poważne. Wszelako ani popiół, tym mniej misa gadać nie potrafią, padło więc na mnie. A na plebanii? Jak wczoraj było hucznie i wesoło, tak w Popielec cisza, powaga, a na stole postne minimum, żeby mieć siłę gadać z ambony i popiół siać ponad tłumem. No, nie całkiem o chlebie i wodzie, ale blisko, blisko…
Jak to w Biblii napisane: „Wszystko ma swój czas… Czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów… Czas milczenia i czas mówienia… Bo też, że człowiek je i pije, i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie – to wszystko dar Boży” (Koh 3,1nn). Niby to takie oczywiste. Czy trzeba więc sięgać do mędrca sprzed dwóch tysięcy i dwustu lat? Czy trzeba sięgać do mądrości zapisanej na kartach Pisma Świętego? Jeśli nie trzeba, to jednak warto, aby to, co wiemy z obserwacji naszego świata i życia, zyskało potwierdzenie tak pokoleń, jak i mądrości przez Boga natchnionej. To podwójne potwierdzenie jest zapewnieniem dwojakiej radości - i tej zwyczajnie ludzkiej, i tej przez Boga danej. Bo radość jest z człowieka. Ale radość jest równocześnie Bożym darem. Zarówno w czasach Koheleta, autora przytoczonych wyżej słów, jak i w czasach kształtowania się tradycji chrześcijańskiej gdzieś jeszcze w wiekach średnich, kalendarze przynosiły doroczne dni spotkania się żywiołowej radości z powagą dojmującego smutku.
W naszym, chrześcijańskim kalendarzu, jest to spotkanie niepojętego smutku i żałoby Wielkiego Piątku z blaskiem i tryumfem radości dnia Zmartwychwstania. Radości tak wielkiej, że może oszołomić człowieka bez reszty. Z tego spotkania zrodził się poważny, nawet smętny obyczaj Wielkiego Postu. Początkiem owego Postu jest właśnie Popielec. Cóż smutniejszego od sentencji „memento mori - pomnij na śmierć”. Albo w słowach posypania popiołem: „Pamiętaj, człowiecze, żeś proch i w proch się obrócisz”.
Fatum jakieś ciąży nad ludzkością i nad każdym z nas? Nie, to nie fatum, to niepojęta (w tej chwili) konieczność końca, który końcem przecie nie jest. Ta konieczność jest jak postument pomnika. Pomnik życiu stawiamy, życiu, które jest z Jezusa i w Jezusie. Proch śmierci jest tylko cokołem, na który wstąpił zwycięski Zbawiciel. I tak jak w życiu, przeplatają się chwile, dni, lata trudne, szare, smutne z dniami i latami radości, szczęścia i uniesień, tak i w naszym świętowaniu dni bicia w dzwony, radości, powinny przeplatać się z dniami milczenia dzwonów. Wystarczają wtedy drewniane kołatki, z którymi ministranci obchodzą kościół i ulice obiegają. Wystarczają, a ich dźwięk jest potrzebny, by nadzieję budzić. Bo głucha cisza jest szatą śmierci i końca. A skoro coś jeszcze słychać, to znaczy, że śmierć jeszcze nas nie ogarnęła.
Świątynie i ich stróżowie, mury i wieże, krzyż niebo wskazujący, ksiądz czy zakonnica jako te żywe znaki wiary, obrzędy czy Popielca, czy rezurekcji… - Otóż to wszystko ujęte w rytm kalendarza pomaga. Komu i w czym? Wierzącym w ożywianiu wiary i nadziei, niewierzącym we wspólnym budowaniu dobra i miłości. Muszę przyznać, że owe wspomniane na początku rekolekcje pełne były radości emanującej z uczestników. Widać, że styl życia proboszcza był odbiciem tej przeplatanki powagi z radością, smutku ze szczęściem. I takimi niech nas widzą…