Nový Jičín, Lwów, Mistrzejowice, Grybów, Borysław, Turka nad Stryjem, Kędzierzyn… I tak nie wiem, co wiedzieć bym chciał. Rodzinne groby.
Trzeba było „trafić” na wojskowy cmentarz Obrońców Lwowa, żeby mieć to swoje miejsce „na zawsze”. Choć dziadek Antoni przez kilkadziesiąt lat też nie miał. Teraz znowu ma. Dziadek Tadeusz pewnie w Borysławiu, ale tego do końca nie wiadomo. Babci Anny grób w Bieszczadach dawno zarósł zielskiem i nie ma szans na ustalenie czegokolwiek. To moja rodzina, jedna z tysięcy, a grobów są miliony. No i te Wielkie Groby. Chociażby pod Slavkovem u Brna czyli pod Austerlitz, całkiem gdzie indziej aż pod Verdun i kiedy indziej pod Waterloo, a wracając do domu Sadová wchłonięta teraz przez Hradec Králové. A groby w naszych Karpatach?… To tylko niektóre bitwy i cmentarzyska ostatnich dwustu lat. Niektóre urządzone pod turystów – a i to zwykle z takim wojenno-taktycznym spojrzeniem.
Zamyślony stałem ponad rozległą doliną Slavkowa czyli Austerlitz. Na dużym kamiennym blacie przedstawiony układ sił, przebieg walki (kto, z kim, kiedy?). Kilku starszych chłopaków i jedna dziewczyna rozmawiało o tamtej wojnie, o Napoleonie, taktyce, ofiarach. Młodszych próbowałem zainteresować, ale te dziwne nazwy nic im nie mówiły, ktoś zapytał „a to byli Niemcy?” Kilkanaście lat temu wojna kojarzyła się dzieciom tylko z Niemcami. Przecież historia była (i jest) wciąż niemodna. Gdyby od lat było inaczej, to dziś inaczej byśmy wypowiadali słowo „wojna”…
Wieluń, Warszawa, Drezno, Auschwitz, Katyń, lasy Augustowskie, przepastna Syberia, Monte Cassino, Stalingrad, Görlitz. Legnicy i Grunwaldu już wspominać nie będę. A kopalnia "Wujek" to co? A Rakowiecka i Łąckiego?… Mieszam, wiem, chcę przez to powiedzieć to, że ginęli ludzie różnych nacji. I ludzie różnych nacji ich zabijali. Pytanie o winę tych czy drugich wydaje się nie na miejscu. Nawet pytanie o winę tego czy innego konkretnego człowieka wydaje się bezzasadne. Tak myślałem do niedawna. Przecież to wojna zabija. Człowiek – choćby z imieniem, nazwiskiem i stopniem wojskowym – jest „tylko” narzędziem w rękach wojny. Trwająca w Ukrainie wojna uzmysłowiła mi, że to nieprawda. Śmierć zadają konkretni ludzie, choć wymiar tego niejednaki. I grobów przybywa. I tych pojedynczych, i tych zbiorowych. Tymczasowych i tych „na zawsze”. Jakoś nie widać ostatnio mobilnych krematoriów, za mała widać przepustowość.
Mamy czasem problem ze zniczami na Zaduszki. Ile ich zapalić? Jeden, bo ktoś jeden tu pochowany. Od siebie, czy od każdego z rodzeństwa po jednym. I bywa, że światło wielu pochodni bije w zaduszkowe niebo… A ileż zniczy by trzeba na tych wielotysięcznych, zbiorowych nekropoliach zapalić… Dlatego powstają całe świetliste dywany czy to pod krzyżami, czy na jakichś szczególnych miejscach, gdzie żywi spotykają tych, co odeszli. Żyją, ale odeszli, zostali z życia wypędzeni złą ręką. A jak groby nie wiadomo gdzie, albo wiadomo, że wichry historii rozniosły ich prochy na cztery strony świata – to wtedy choćby ta jedna świeczuszka pod jakimś krzyżem zapalona starczyć musi.
Pod kamienną ścianą wieży kościoła, gdziem przez lata był proboszczem, ktoś na trawniku zapalał mały, zaduszkowy znicz. Regularnie. Intrygowało mnie kto, kiedy, dlaczego. Ów ktoś dobrze pilnował, by zostać anonimowym. Nie wiem więc. Korci mnie, by w Zaduszki, późnym wieczorem tam pojechać, zobaczyć, pacierz zmówić…
Świeczuszka? Morze zniczy? A modlitwa gdzie? Były kiedyś obrzędy słowiańskich „Dziadów”, raczej pogańska tradycja – ale zbieżna z wiarą w wiecznie trwające życie. Na przestrzeni ostatniego stulecia akcenty się przesunęły. Wiara jednak trwa. Chyba nawet rozlewa się szerzej, choć może płyciej? Trudno dociec. Ale na pewno szerzej rozlewa się pamięć o tych, którzy poszli w ten świat inny, świat przynoszący już teraz uspokojenie tęsknot i uciszenie bólu utraty bliskich. Bez wątpienia jest to jeden ze skutków wojen, które zwiemy światowymi. I samych wojen, i przesiedleń odrywających całe rodziny od mateczników, historii, poczucia bezpieczeństwa. Za mego dzieciństwa Zaduszki stały się dniami spotkań przy grobie babci, bo tylko ten był „pod ręką”, spotykali się ci miejscowi i rodzina z odległych nieraz stron. Nieznajomy kuzyn, synowie brata, ciocie które dotarły przez Syberię… I kolejni odchodzący do pociągu z pożegnaniem „No to za rok… Za rok, oby w komplecie”. To była, i jest, wielka, narodowa modlitwa. Pewnie niejednakowej głębi, czasem bliska żywej wiary w Zmartwychwstanie, czasem bliższa starosłowiańskim Dziadom, czasem będąca już tylko gestem upodobnienia się do rodziny.
Powie ktoś: jeden znicz wystarczy, modlitwy więcej trzeba. W pierwszym momencie gotowiśmy przytaknąć. Ale gdy tak podumać, to trudno oddzielić wiarę od obyczaju, znicz od modlitwy. Bo człowiek to jakaś jedność – i tego co zewnętrzne, i tego co wewnętrzne; tego co materialne, i tego co duchowe. Szczególnie mocno przeżywamy to, ocierając się o ów przedziwny punkt spotkania życia ze śmiercią. A w Zaduszki właśnie to się dokonuje. Mało tego – to się dokonuje zarówno w duszy każdego z nas, jak i równocześnie w mistycznym poczuciu łączności pokoleń.
Chrześcijanie mają w tym wielką rolę do odegrania. Nie sztuczną, teatralną rolę, a zadanie. Tę wielką łunę zaduszkowych świateł trzeba od wewnątrz rozświetlić wiarą w niezniszczalną siłę życia. A nie ma życia bez Boga. A nie ma życia wiecznego bez Jezusa. Nawet wtedy, gdy wiara – jak dopalający się znicz – przygasła.`