W politykę angażują się nieliczni, ale w rodzinie zakorzeniony jest każdy. Nawet jeśli żyje samotnie. Bo z rodziny wyszedł i rodzinne powiązania istnieją.
Rodzina to wspólne pochodzenie, zatem i podobieństwo. Czasem z postury i twarzy, czasem z nawyków i pielęgnowanych tradycji. A i tak każdy trochę inny, a bywa, że bardzo inny.
Jeśli braknie tolerancji dla tych „inności”, wojna domowa może wybuchnąć lada o co. Trzeba więc tolerować siebie wzajemnie, ale też rozmawiać o wszystkich różnicach, od drobiazgów poczynając, bo tylko wtedy można się wznieść ku sprawom trudniejszym, gdy przyjdzie pora. A zwykle przychodzi. I w takim momencie umiejętność i rodzinny obyczaj omawiania wspólnych spraw okazuje się skarbem. Nie tylko obyczaj jest potrzebny, ale i autorytet (choćby nie pod tym samym dachem) – dziadek, mama, ciotka… Jednym słowem – ktoś darzony w rodzinie zaufaniem, miłością i posłuchem. Tak, tak. W polityce „posłuch” jest pojęciem obcym. W rodzinie jest jednym z ważnych elementów tworzących wspólnotę. I nie sposób takiego króla rodu powołać w razie wojny domowej. Musi być niekwestionowanym autorytetem od zawsze. Zauważmy, że tolerancja w rodzinie idzie w parze z tradycją.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się