Strażacy w sobotę przyniosą do kościoła „palmę” - cudzysłów wskazuje na symboliczne określenie, jako że palmy u nas nie rosną, a te pokojowe za małe na przestrzeń świątyni.
Kobiety z koła gospodyń już od wielu dni konstruowały i zdobiły ową strzelającą w niebo słupem kolorów „palmę”. A w Jerozolimie, na Górze Oliwnej nie tylko w tych dniach, ale przez cały rok gromada arabskich dzieci z gałązkami nałamanymi… Nie, nie z palm, tylko z drzewek oliwnych. „One dollar, please!” Któryś z pobożnych pielgrzymów pogonił malca słowami: „A ty do szkoły, uczyć się!” Wszyscy usłyszeli odpowiedź: „Ja ty dam szkola!” – widać, że mały zna języki. Nie zginie. Zresztą podwoił stawkę: „Two dollars!” I co? Pielgrzym wyciągnął drugiego zielonego. Dla świętego spokoju. Mały z uśmiechem podziękował. Może dostał dwudolarówkę? Nie wiem.
Na zboczu góry witali Jezusa lasem oliwnych gałązek. Ale jako nazwa tego dnia utrwaliły się słowa: Niedziela Palmowa. Niech już tak zostanie. A liturgia tego dnia jest kontrastowa, mocno kontrastowa. Tryumfalna radość powitania Jezusa, a po symbolicznym wprowadzeniu Go do świątyni czytanie relacji o Jego męce i śmierci… Ale czyż nie tak jest w życiu, gdzie oba oblicza ludzkiej egzystencji splatają się jakimś nie do rozwikłania węzłem? Gdy tak się stanie w naszym życiu, to jawi się pokusa zwalania wszystkiego na jakiś przypadek, czasem wręcz piramidalny przypadek. Ale w życiu Jezusa, którego uznajemy za Syna Bożego, przypadków być nie może. Na początek tygodnia zwanego Wielkim nasze zdumione twarze układają się w jakiś niepojęty znak zapytania. Pewnie, można próbować żyć tak, jak owe arabskie dzieci z wioski na Górze Oliwnej. Ale one już dorosły, są nowe roczniki. A ten od dwóch dolarów nie wiadomo gdzie się obraca, jak i czy w ogóle żyje – bo opowiedziałem scenę sprzed lat wielu.
Wspominamy w Palmową Niedzielę wydarzenia sprzed dwóch tysięcy lat. Ich dramatyzm mimo upływu tak długiego czasu wciąż jest niesamowity. I skrzętnie strzeżony przez tych, którzy Jezusowi i w Jezusa uwierzyli. Za kilka dni zasiądziemy do Ostatniej Wieczerzy, ze zdumieniem – a mimo to z wiarą – towarzyszyć będziemy Jezusowi krzyż niosącemu i na krzyżu umierającemu. W grobie Go złożymy, czuwać będziemy, aż w końcu nie mniej zdumione, ale zdumieniem radości, zabrzmi świąteczne Alleluja. Wszystko to ubrane w szatę liturgii… Liturgii, którą przeżywałem jako dziecko a równocześnie jako ministrant. Liturgii wtedy bardziej tajemniczej, bo łacińskiej jeszcze. Ale to już był koniec ery języka łacińskiego. Jeszcze w liceum miałem łacinę, której z zapałem się uczyłem, ale równocześnie z radością przyjmowałem wszelkie nieśmiałe (i nie całkiem prawomyślne wtedy) pomysły naszego wikarego, który przemycał do liturgii język polski, gdzie tylko mu się udało. Oficjalne przekłady zjawiły się później, a i to nie jako księgi liturgiczne tylko jako „pomoce studyjne”. Swoją drogą, gdy już jako ksiądz miałem śpiewać Orędzie Wielkanocne zwane „Exsultet” sięgałem do oryginału, czyli łaciny. Polski przekład oddający dość dobrze klimat i rytmikę łacińskiego oryginału zjawił się jeszcze później. Nie wróciłbym jednak do łaciny ani w Wielkim Tygodniu, ani w pozostałych tygodniach roku. Tradycja, dostojeństwo, tajemniczość i inne cechy łacińskim tekstom przypisywane nie wytrzymują próby świadomego zanurzenia się nie w samą tylko czarowną otoczkę łacińskiego tekstu, ale w głębię treści wiary.
Ten argument można i nawet trzeba odnieść nie tylko do liturgii Wielkiego Tygodnia, ale do liturgii Mszy świętej w ogóle. Zapędy tradycjonalistów nie wytrzymują argumentów pełnej zrozumiałości świętych tekstów. Święty Hieronim (V wiek ery chrześcijańskiej) wiedział, co robi, niezwykle pracowicie zestawiając ze sobą w sześciu rękopiśmiennych kolumnach tekst ksiąg Biblii w sześciu językach. Jemu wystarczyłby tekst oryginalny (upraszczając: grecki i hebrajski). Ale nie zalecał uczenia się tych języków, dając narzędzie rozumienia także innym. Swoją drogą napotykamy tu na pewną trudność – mianowicie na jakość przekładów i biblijnych, i liturgicznych. Felieton nie może być ich recenzją, to oczywiste. Ale westchnąć by się chciało nad niektórymi miejscami dziwnie, może nawet niewłaściwie przełożonymi. Nie są to błędy wynikające z nieznajomości języka oryginału, lecz z niedostatków językowej giętkości w posługiwaniu się literacką polszczyzną.
Odbiegliśmy od tematu. Zaczynają się święta Paschy, przejścia Jezusa przez śmierć do życia. Paradoksalne stwierdzenie? Oczywiście. Sam Jezus, sam Boży plan stworzenia i zbawienia jawi się z naszej perspektywy jako paradoks. Dlatego jeśliby powiedzieć, że nie potrzebuję wiary, bo WIEM, to tradycja Kościoła, także tradycja Starego Testamentu podkreśla, że to WIARA jest bramą niebios, nie wiedza. Wiedzę można zdobyć, potwierdzić doktoratem i habilitacją. Wiarę można przyjąć. Jest Ktoś, kto obdarowuje. Logika? Tak, ale to logika Krzyża. Zwycięskiego Krzyża.