Wielkie chwile, łzy wzruszenia, duma i pokora. Sport, który porywa i uczy najważniejszych rzeczy.
To jest historia, która naprawdę przejdzie do legendy – i to być może nie tylko Kędzierzyna-Koźla. Siatkarze ZAKSY po raz trzeci z rzędu zwyciężyli w finale Champions League, tym razem w ogromnej hali Pala Alpitour w Turynie, na oczach przybyłych kibiców klubów z Kędzierzyna-Koźla i Jastrzębia-Zdroju.
Po znakomitym, pełnym zwrotów i widowiskowym meczu nasi zwyciężyli 3:2, czyli w tie-breaku, a co to oznacza, kibice siatkówki wiedzą dobrze. W każdym razie żaden polski klub sportowy – nie tylko siatkarski – nigdy nie osiągnął takich wyników na europejskiej arenie. Niezwykłość turyńskiego zwycięstwa ma jeszcze jeden ważny wymiar. Wręcz duchowy. Dziesięć dni przed finałem w Italii kędzierzyński klub przegrał w finale play-off polskiej ligi właśnie z Jastrzębskim Węglem. I to przegrał bez najmniejszej dyskusji. Jastrzębie dominowało w trzech meczach w wielkim stylu. Wydawało się, że ich ataków nic już w tym sezonie nie powstrzyma. Tymczasem dziesięć dni później, w Turynie… ZAKSA się odrodziła, podniosła z ciężkich, dotkliwych porażek. Jej zwycięstwo było przekonujące, a od trzeciego seta właściwie dość oczywiste. To chyba dlatego chłopaki z ZAKSY po zwycięstwie na przemian szaleli z radości i płakali szczerymi łzami na oczach prawie półtora miliona widzów. Płakali też kibice, całe rodziny, bo w Kędzierzynie-Koźlu siatkówka i ZAKSA to nie sprawa kiboli, ale właśnie rodzinna. Łukasz Kaczmarek, atakujący ZAKSY, dał wszystkim krótką lekcję pokory i wielkości. – Ja byłem dzisiaj słaby. Ale oni są wspaniali. Wygrali bez atakującego. Kocham ich! – mówił w Turynie. I dalej płakał ze szczęścia. Tych chwil się w Kędzierzynie-Koźlu tak szybko nie zapomni. Kiedyś będą o tym układać pieśni. I opowiadać wnukom, że możliwe jest podniesienie się z najcięższych porażek oraz o tym, jak ważna jest wiara w zwycięstwo, nadzieja nawet wbrew nadziei.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się