Wielkie tematy są potrzebne. Czasem jednak trzeba sięgnąć po lżejsze.
Zatem – do rzeczy. Pierwszy raz tej wiosny pojechaliśmy, ja i mój pies, do dolinki Bystrego. Nie, to nie w Tatrach; nazwa nieomalże pospolita. Dolinka urokliwa. Jakby dodać parę dolomitowych skałek, byłaby jak Strążyska. Szata roślinna bogata. Od ogromnych jaworów, buków i świerków, po maleństwa w runie – kwitnące bukieciki, kolorowe kobierce. Za jakieś dwa miesiące pokażą się tajemnie skryte wilcze jagody… Niebo ledwo widać ponad sklepieniem z zieleni utkanym. Kilka razy trafiłem tu na czarnego bociana, a i ogromny orzeł nie jest rzadkością. A potok Bystry faktycznie jest bystry.
Miejsce zagadkowe także historycznie. Po prawej stronie, idąc w głąb doliny, rozciągają się ziemie przynależne niegdyś do księstwa biskupów wrocławskich. Po lewej – ziemie ongiś poddane władztwu Hohenzollernów, a więc tereny królestwa Pruskiego. A kto dojdzie do przełęczy zamykającej dolinę od południa, stanie na rubieży cesarstwa Habsburgów. Żartuję czasem i do wyprzedzających mnie turystów powiadam: o, państwo spieszą do Wiednia? Tak, to najkrótsza droga, choć na piechotę trochę daleko. Większość patrzy na mnie jak na żartownisia (a może oszołoma), niektórzy podejmują rozmowę, a parę razy trafiło mi się spotkać kogoś dobrze w historii obeznanego.
Pojechaliśmy więc, mój pies i ja, do owej dolinki. Ludzi sporo, psów mniej, ale są. Wszystkie zsocjalizowane, to znaczy potrafią stosownie się zachować wobec obcych tak ludzi, jak i psów. Pod tym względem obyczaje cywilizują się bez cienia wątpliwości. O psach mowa, bo z ludźmi… No właśnie. „Jakieś ludzie” mnie i psa nieznoszącym sprzeciwu szybkim krokiem wyprzedzili. W momencie mijania zaryczał nade mną i zabębnił taki, wiecie, przenośny głośnik w tubie na pasku. Dobrze, że psa mam ułożonego i poczciwego. Tylko się obejrzał, patrząc na mnie, a z uszu zrobiły się dwa znaki zapytania. Nie zdążyłem mu cokolwiek powiedzieć, bo idący kontrkursem dwaj inni młodzi ludzie (tamci z rykotrąbą też byli młodzi), skomentowali półgłosem: „jaskiniowcy”, „mhm”. Jaskiniowcy podrałowali jak do odjeżdżającego tramwaju, hałasu wokół siebie czyniąc sporo. Z cywilizowanymi minęliśmy się; oszołomiony nawet do nich nie zagadałem. I szliśmy wolnym, emeryckim krokiem dalej.
Zza zakrętu leśnej drogi mignęła postać w czymś czarnym do ziemi, biały kołnierzyk, przed ową postacią i za nią gromada ludzi wieku różnego, słychać było tylko odgłos kroków i spokojny gwar rozmów. Czarna postać gdzieś z oczu zginęła… I za chwilę zobaczyłem przed sobą młodego księdza w sutannie z koloratką. Tego się nie spodziewałem. Bo orzeł nad doliną to realna zwyczajność, ale młody ksiądz „w mundurze” to już nie zwyczajność. Zwłaszcza w górach. Witając księdza i parafian, jak stary obyczaj każe, zawołałem „pochwalony Jezus Chrystus!” Gromko odpowiedzieli. Skąd przybywacie? „Z Krakowa”. To znaczy? „Zielonki”. No to jesteśmy w domu, moja prababcia z Mistrzejowic. I już byliśmy znajomi, więc się przedstawiłem. Chwilę pogadaliśmy, nie omieszkałem wtrącić mojego historycznego wątku i zachęcić do drogi na Wiedeń… Radość, gwar, ale i spokój, i poczucie jakiejś jedności w tej górskiej i leśnej świątyni. Pies podstawiał swój wielki łeb do głaskania. Krótki przystanek i w drogę – my ku parkingowi, oni gromadą, jak Sobieski, w stronę Wiednia. A swoją drogą, choć okolice Krakowa i rozpościerająca się dalej Jura obfitują w piękne doliny usiane skałami, to – wybaczcie mi – doliny Bystrego tam nie mają i na to rady nie ma.
Co jest ważnego w tym temacie? Otóż to, że szukanie piękna, fascynacja przyrodą – i tą lesistą, i tą skalistą, zanurzenie się w ciszy lasu, gdzie tylko Bystry Potok świergoce, a pliszki ogonkami kiwają… Otóż to piękno może się stać ostoją także wiary i radości od Stwórcy spływającą na ludzi. Prowadziłem Oazy Żywego Kościoła pod okiem mistrza ks. Franciszka Blachnickiego. W ich programie są także „wyprawy otwartych oczu”, których celem jest między innymi poznawanie i radość z pięknego świata. Ale prowadziłem też grupy młodzieży szlakami turystycznymi – rekordowy wyczyn to przejście górami z Węgierskiej Górki do Starego Sącza. Chodziliśmy główną granią Tatr od Kasprowego po Czerwone Wierchy. Leźliśmy według kompasu z Korbielowa nocą i we mgle na Pilsko – udało się bezbłędnie. Nocowaliśmy wtuleni w powalone pnie puszczy Śnieżnej Białki. I wszędzie czekał na nas Stwórca tego piękna, które tylko On mógł zamknąć w szumiących borach, gadających potokach, śpiewających ptakach, pluskających rybach…
A co z "jaskiniowcami"? Cóż, żal mi ich. Zamknięci w wewnętrznej klatce nie są w stanie rozbić skorupy, która ich szczelnie odgradza od siebie nawzajem, od innych ludzi, od czarownego świata lasów, gór, strumieni… I nie mówcie, że wyjście w świat lasów, gór i strumieni to tylko turystyka. To pre-ewangelizacja albo i po prostu ewangelizacja. Wszystko zależy od przewodnika. I od tych, którzy formują młodych – czy to na jaskiniowców, czy na widzących dalej i głębiej niż wzrok sięga. Nie chciałbym nikogo urazić, ale to nie ja rzuciłem w przestrzeń słowo „jaskiniowcy”. Podchwyciłem tylko reakcję ich rówieśnika.