W cyklu "Twarze Opola" w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych trudne karty z dziejów Polski zostały ożywione przez pryzmat losów konkretnej rodziny. Wspomnieniami podzieliła się emerytowana opolska lekarka Maria Matlachowska.
Tytułowa opowieść o chlebie to historia z zesłania, która stała się cenną lekcją nie tylko dla pani Marii Matlachowskiej, ale także dla jej dzieci, którym opowiedziała o swojej mamie, a ich babci Julii. To niepozorna historia, która rozegrała się między mamą i córką około 80 lat temu w północnym Kazachstanie, w kołchozie Lietowocznoje, ale to też historia, która może stać się cennym drogowskazem dla każdego z nas.
- Trafiliśmy do dużego kołchozu, gdzie była i szkoła, i szpital. Dla mnie to było normalne życie. W głodzie, chłodzie, ale przywykłam, chodziłam do szkoły, która bardzo mi się podobała. Lubiłam się uczyć, bawiłam się z koleżanką. Moja mama dostała pracę w przedszkolu. Chodziła tam z moim młodszym bratem Stasiem. Czasem ją tam odwiedzałam. Pewnego razu przyszłam do niej wieczorem, kiedy nie było już dzieci, a ona wszystko zamykała. Wówczas w pustej szafie na półce zobaczyłam duży bochenek chleba. Poprosiłam mamę, żeby mi dała kawałeczek tego chleba, bo oczywiście człowiek był głodny - opowiada Maria Matlachowska.
- Mama popatrzyła na mnie i powiedziała, że nie może mi dać, bo to jest chleb dla dzieci na jutro. Odwróciła się ode mnie i dłuższą chwilę była odwrócona. Wtedy zrobiło mi się przykro, że jej przykrość sprawiłam. To wspomnienie jest bardzo żywe w mojej pamięci. Ale co mama wtedy przeżywała, zrozumiałam znacznie później, jak dorosłam i sama zostałam mamą - dzieli się pani Maria.
- Niektóre opowieści mamy zapadły we mnie bardzo głęboko, chyba podobnie głęboko, jak zapadły w mamę w czasie, kiedy się wydarzały - przyznaje Joanna Matlachowska-Pala, córka pani Marii. - W tej opowieści o chlebie są korzenie moich poglądów na dobro wspólne, na to, jak należy się zachować, jak nie wolno się zachowywać, obojętnie czy ktoś na nas patrzy, czy ktoś widzi czy nie widzi, co robimy - mówi pani Joanna.
- Moja babcia Julia, której nie znałam, a którą poznałam tylko poprzez moją mamę, przekazała mi część swojego etosu, kodeksu moralnego. Niesamowite jest to, jak ludzie tworzą ludzi, jak ta historia żyje, bo żyje jej przekaz, który dotyka serca i jest spójny z życiem - podkreśla. - Mając tę historię głęboko w sercu, nie wyobrażam sobie, że mogłabym zawieść zaufanie mojej babci, której nie znałam - przyznaje.
Jest i inny moment z zesłania, z tego więzienia bez murów i krat, który mocno zapadł w pamięć Marii Matlachowskiej. - Pamiętam trudny zimowy dzień, kiedy długo czekałam z rodzeństwem na mamę. Zwykle dopiero po jej powrocie paliliśmy w piecu, ale wtedy czas się przedłużał, więc napaliliśmy w piecu i ugotowałam zupę z tartych ziemniaków. Kiedy mama wreszcie wróciła, byłam zawiedziona, że zamiast się ucieszyć i uśmiechnąć, ciężko usiadła na stołku. Jak podeszliśmy do niej, to nas objęła i się rozpłakała - ze wzruszeniem wspomina pani Maria.
- Dopiero po latach, już w Polsce, dowiedziałam się, że wtedy była przesłuchiwana przez NKWD, a potem ostatkiem sił biegła do domu przez śnieg, słysząc wycie wilków dookoła. Kiedy nas zobaczyła, czekających w na nią w cieple, bardzo się wzruszyła - opowiada.
Opolskie lekarki Maria Matlachowska i jej córka Joanna Matlachowska-Pala w czwartek 25 kwietnia były gośćmi cyklu „Twarze Opola”, który organizowany jest w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych.
Panią Marię śmiało można nazwać świadkiem historii. Należy do Opolskich Rodzin Katyńskich i Związku Sybiraków. Z pamiętników i listów pozostawionych przez przodków krok po kroku odkrywała historię swojej rodziny. Dziś w wielu ciekawych szczegółach opowiada o pradziadkach i dziadkach, z ogromnym wzruszeniem mówi też o swoich rodzicach Józefie i Julii Liburach. Losy tego małżeństwa, rozdzielonego wraz z wybuchem II wojny światowej, są częścią wystawy czasowej „Kocham, do zobaczenia…”, którą w opolskiej siedzibie CMJW można zobaczyć jeszcze do 14 czerwca.
Podporucznik Józef Libura, jedna z tysięcy ofiar zbrodni katyńskiej, przetrzymywany był w obozie w Starobielsku, skąd wysłał do żony Julii tylko jeden telegram: "Zdorow, pozdrawiam wsiech, Józef". Wiadomość tę można zobaczyć na wystawie. Umieszczona jest obok obrączki Julii Libury.
W tamtych niespokojnych wojennych czasach, Julia Libura została z trójką małych dzieci, z których najmłodszy, Stanisław, dopiero co się narodził. Nie miała świadomości, jaki los spotkał jej męża. Sami łatwo nie mieli. Cała czwórka została wypędzona z domu w nadleśnictwie Krasne w Puszczy Augustowskiej, a następnie w kwietniu 1940 r. deportowana do Kazachstanu. Przez sześć lat żyli w trudnych warunkach, z dala od ojczyzny.