Te słowa cichutko wypowiedziane przez pana Andrzeja z Morowa wciąż i wciąż brzmią mi w uszach.
W gminach na południowych zachodzie województwa opolskiego woda opadła, ale to nie znaczy, że wszędzie można bez problemu dojechać. Zarwane mosty, wyrwy w jezdniach, podmyte drogi. Jeszcze wczoraj dotarcie z Opola do Nysy i położonych w powiecie nyskim miejscowości wiązało się z szukaniem alternatywnych tras przez niewielkie wioseczki. Na te lokalne drogi wjeżdżały nie tylko osobówki, ale i sporych rozmiarów ciężarówki, które na wąskich jezdniach miały trudności z mijaniem się i z wyrabianiem zakrętów. W efekcie podróż, która w zwyczajnych warunkach zajmuje mniej niż godzinę, wydłużała się nawet dwukrotnie.
To uderzające, jak bardzo na takiej trasie widać różnicę między tymi miejscowościami, które zostały zalane, a tymi, w których woda się nie przelała. Wczoraj jechałam do Kopernik i filialnego kościoła w Kwiatkowie, gdzie podczas remontu dachu odnaleziona została kapsuła czasu.
Parafia Koperniki to aż siedem wiosek. Najmocniej ucierpiał Morów, czyli chronologicznie jedna z pierwszych miejscowości zalanych podczas powodzi w 2024 r. Tam rzeka Mora zalała 27 domów, większość nie po raz pierwszy. Właściwie już po raz 4. W sąsiednich Siestrzechowicach ucierpiały trzy domy, a w Kopernikach do kilku domów dotarła woda wdzierająca się z pól.
Zatem z Kwiatkowa, gdzie w remontowanych kościele odnaleziona została kapsuła czasu, z ks. proboszczem Sławomirem Kwiatkowskim jedziemy do pobliskiego Morowa. W bagażniku duszpasterza są torby z produktami przekazanymi dla powodzian przez Caritas Diecezji Opolskiej. Zawozi je do miejscowego baru Koliba, gdzie powstał magazyn z darami. Można go rozpoznać z daleka po poustawianych przed frontem zgrzewkach wody butelkowanej. Ta w kranie na tym terenie nie nadaje się do spożycia. Tu nad wydawaniem darów powodzianom czuwa właściciel lokalu.
Co mnie uderzyło w Morowie? Ruch, natężenie ruchu. W poniedziałek byłam w Głuchołazach, gdzie zalane ulice były niemal wymarłe. Wciąż padał deszcz, a prognozy co do opadania poziomu Białej Głuchołaskiej jeszcze nie były pewne. Tylko pojedyncze osoby zdecydowały się na sprzątanie zniszczonych mieszkań. Z kolei w Morowie główną drogą w jedną i drugą stronę sunie sznur samochodów. Toczy się normalne życie i już nawet większość zalanego dobytku, dzięki sprawnemu działaniu sołtysa, została wywieziona i nie woła niemo z poboczy drogi. Właściwie tylko w domach, które dotknęła powódź, czas płynie inaczej.
Na podwórku przed domem pani Moniki uwija się kilku mężczyzn. To sąsiedzi z niezalanych Kopernik. Mówią, że nie chcą zdjęć i rozgłosu. Po prostu przyjechali pomóc. Sprawnie wynoszą zalane rzeczy, na taczce wywożą piasek z worków, które zabezpieczały posesję. Krok po kroku ogarniają to, co pani Monice wydaje się nie do ogarnięcia.
- Dobrzy ludzie mi pomagają. Jestem po rozwodzie. Mieszkam tu z chorą mamą i córką. Córka jest teraz w Nysie. Nie chcę, żeby oglądała to wszystko. W domu do pasa miałyśmy wodę, nie ma czego uratować - mówi wprost. Jeden z pomagających mężczyzn dodaje, że na frontowej ścianie budynku już pojawiają się pęknięcia. Nie wiadomo, czy groźne.
W domu okna otwarte na oścież, ale brakuje osuszaczy, które przyspieszyłyby suszenie. - Jedzenie i środki czystości mamy zapewnione. Bardziej martwię się o sprzęty. Piec, który potrzebny jest, żeby ogrzać dom, pralka, lodówka to drogie zakupy, a i na remont nie mam oszczędności. Obym dostała tę pomoc, którą zapowiadają, oby się wywiązali z zapowiedzi, bo z czego ja remont zrobię? - pyta.
Kiedy rozmawiamy o tym, co dalej. Przy bramie zatrzymuje się samochód dostawczy na krakowskiej rejestracji. - Potrzebujecie wody? Jedzenia? - pada pytanie. Pani Monika zaprzecza, a kiedy odjeżdżają opowiada mi: - Zatrzymują się tutaj różne osoby, które pytają, czy coś nam dać. Ale zatrzymują się też gapie. Robią zdjęcia i ruszają dalej.
Za chwilę na podwórko wchodzi sąsiad i pyta, czy czegoś potrzeba, czy coś przynieść. Jak to jest ważne - myślę sobie - żeby powodzianie nie zostali ze swoim dramatem sami.
Żegnam się z panią Moniką i nieśmiało zaglądam na sąsiednie podwórko. Widzę kogoś, kto przypomina mi mojego wujka - złotą rączkę. Szczupły, wysoki mężczyzna. Twarz już naznaczona zmarszczkami. Włos biały. Dom wydaje się wysprzątany, obejście też. W pokojach panele pozrywane, meble wyniesione. - Tylko ten zapach powodzi wciąż zostaje. Szorowane było wszystko, a plamy i tak wychodzą, niech pani patrzy. Śmierdzi cały czas. W nocy przez ten zapach człowiek nie śpi - mówi pan Andrzej, zapraszając mnie do środka.
Jego dom jest piętrowy. Razem z żoną przez cztery dni byli uwięzieni na piętrze, kiedy na parterze stała woda. Panu Andrzejowi udało się odłączyć instalację elektryczną z dołu, więc na górze prąd mieli. Kiedy woda opadła, we wtorek ruszyli do sprzątania. - Wybieraliśmy muł, wypompowywaliśmy wodę i wszystko wynosili. W 1997 roku zabezpieczyłem drzwi i woda, która podeszła do domu, dość szybko się cofnęła. W zasadzie do środka nie weszła. Tym razem nic nie dało się uratować. Zresztą cztery lata temu też była woda. Wybroniłem się, właściwie tylko panele mi poszły - przyznaje pan Andrzej. Opowiada, że nim przyszła woda, strażacy zabezpieczali teren, poustawiali specjalne rękawy, ale jak zaczęło zalewać, to siła wody była tak wielka, że te rękawy porozrywało, a strażaków rzuciło na mur. - Dobrze, że nic im się nie stało - podkreśla.
A spoglądając w stronę niemal pustego salonu, mówi, że najpewniej dopiero na wiosnę będzie remontował. - Teraz chcę skuć tynk, jeszcze panele w kuchni ściągnąć, jutro syn z synową mi pomogą, bo pod tymi panelami stoi woda. I niech to wszystko schnie. A w tym czasie trzeba zebrać jakieś pieniążki na materiały i na firmę. To wszystko tutaj, to ja własnymi rękami robiłem, ale teraz już nie mam takich sił. Będę musiał wziąć firmę budowlaną, a ich przecież jest niewiele - martwi się.
Wskazuje też na ponad stuletnią szafę. - Po dziadkach mi została. Jeszcze jej nie wyniosłem, ale i ją będę musiał wyrzucić - mówi, przełykając łzy.
Po chwili niemal szeptem dodaje: Obym do śmierci doczekał już bez żadnej powodzi.
Te słowa… Tak cichutko wypowiedziane… One do teraz ściskają mi serce.
Żegnam się z panem Andrzejem. I już nie zaglądam do domów nad rzeką, gdzie też trwa usuwanie skutków powodzi. Jadę do Nysy, gdzie wojsko uruchomiło szpital tymczasowy. Po drodze przejeżdżam przez Białą Nyską. Znów płynął mi łzy. Tu jest wcześniejszy etap niż w Morowie. Tu trwa wynoszenie przed domy wszystkiego, co zalała woda. Meble, sprzęty, rzeczy osobiste. Te ogromne stosy poustawianie w takich odległościach, w jakich są oddalone od siebie domy, to widok, który ściska serce. Po rozmowach z powodzianami z Morowa, które wciąż i wciąż odtwarzam w głowie, nie potrafię się zatrzymać i porozmawiać z mieszkańcami Białej Nyskiej. Nie dziś. „Obym do śmierci doczekał już bez żadnej powodzi”.