Jego odwaga w jasnym nazywaniu trudnych spraw Kościoła może przynieść odrodzenie.
Dzisiaj do porannej kawy pozwoliłem sobie na kawałeczek „makowca królewskiego” z rybnickiej piekarni Emilii Kristof. By uczcić ten dzień i miło go rozpocząć.
12 marca 94 lata temu w Starym Sączu urodził się Józef Tischner, syn Józefa i Weroniki z d. Chowaniec. Człowiek, który najbardziej z wszystkich ciast lubił makowiec.
I na tym mógłbym skończyć - a może nawet lepiej, żebym skończył! - bo o ks. Tischnerze mogę pisać bez końca. Tak ważny jest dla mnie. I dla mojej wiary - dodam i to nie z powodu, że tekst pisany jest do „Gościa Niedzielnego”.
Mamy Rok ks. prof. Józefa Tischnera. Co mogłoby być ważne z Tischnera dla Kościoła w Polsce dzisiaj? Prof. Łukasz Tischner, bratanek księdza, mówił mi o tym, że najgorszy jest lęk goszczący dzisiaj w Kościele pod wieloma postaciami, a ewangeliczna myśl Tischnera ten lęk rozprasza i rozbraja.
Problem w tym, że w latach 90. ubiegłego wieku ks. Tischner stał się solą w oku (mało powiedziane) wpływowych środowisk kościelnych. Nazwijmy je tu - z potrzeby skrótowości i nie wywoływania wilka z lasu – „prawdziwymi katolikami”. Nota bene: tak bardzo oni byli prawdziwi, że nazywali księdza profesora „tzw. księdzem”, słali do niego hejterskie listy nawet wtedy, gdy umierał. Co więcej - do dzisiaj, 25 lat po jego śmierci - ta część opinii katolickiej na słowo „Tischner” reaguje alergicznie (mało powiedziane).
Zarzewiem i głównym powodem tej niechęci stały się słowa wypowiedziane w programie TVP Katowice w rozmowie z red. Eweliną Puczek: „Nie znam nikogo, kto stracił wiarę po lekturze dzieł Marksa, ale znam kilku takich, którzy stracili ją po kontakcie z własnym proboszczem”.
Ks. Tischner mówił w kontekście kościelnym tamtych lat i nie ma potrzeby tego teraz rozwijać. Bo chyba dzisiaj mało kto ma wątpliwości, że te słowa są jeszcze bardziej paląco trafne. Z małą glossą, że nie o proboszczów, a w każdym razie nie tylko o nich, idzie.
Jasne było wtedy i jest teraz, że nie chodzi przecież o księży in gremio. Zresztą - to warto dodać - znakomita większość duchownych cierpi przez nielicznych członków tego stanu, którzy są powodem ogromnego, powszechnego zgorszenia. Ale cierpią także - to też trzeba dodać - wierni katolicy.
Czy trzeba to uzasadniać teraz, w naszej diecezji opolskiej? Tylko na przestrzeni ostatnich kilku tygodni wstrząsały opinią publiczną wiadomości o skandalicznych zachowaniach. Cała Polska oglądała pożałowania godne zdjęcia byłego proboszcza z Łubowic…
Argument, że takie skandale i sposób reagowania na nie dużej części hierarchii są tylko marnym alibi dla tych, którzy porzucają praktyki religijne - bo w istocie są niewierzący - jest kulą w płot. Nie będę tu szeroko tego wyjaśniał. Znam kilku takich, którym naprawdę odebrały one sens uczestnictwa (mało powiedziane) we wspólnocie kościelnej albo były kroplą przepełniającą czarę goryczy. Dlatego proszę i sugeruję: więcej ostrożności w oskarżaniu zgorszonych o brak wiary.
Tischner był i pozostanie wielki. Także dlatego, że nie bał się mówić o tym, co widzi i myśli. Bo był człowiekiem wolnym i religia była dla niego wolnością. Tylko taka, tischnerowska, odwaga wobec trudnych spraw - a nie przemilczanie ich czy elokwentne, nawet i pobożne wygładzanie - przyniesie nadzieję odrodzenia.
A jak nie stanie się to teraz, to nadziei tracić nie trzeba. Nie raz ks. Tischner powtarzał tę góralską pieśń :
„Zatonie, zatonie piórecko na wodzie,
ale nie zaginie nuta o ślebodzie”.