Nowy numer 13/2024 Archiwum

Małe jądro kondensacji

Wiem, że to mało spektakularne - choć malownicze. A jednak „właśnie na takich spotkaniach buduje się nową Europę i jej jedność”.

„Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Gdzie ty mieszkasz?...” I tu zaczynał się dla mnie problem. Czyżbym jako dziecko nie znał tego wierszyka? A no nie. Choć rodzice byli z przekonanych, patriotycznych polskich rodzin. Czy dlatego nie znałem tego „katechizmu” polskiego dziecka, że w czasach PRL-u był on zamieciony do jakiegoś ciemnego kąta? Bo był. A może moi rodzice mieli inną, szerszą (czy głębszą) wizję patriotyzmu, polskości?

Pewnie tak. W domu Polską się żyło, mniej się o niej mówiło. Tak, jak zresztą o miłości rodzinnej. Ona - i polskość, i miłość - była wątkiem naszego życia. Wątek polskości nie urywał się nigdy.

Tato wspominał i opowiadał o swoich przejściach czasu wojny roku 1920, gdy Polskę bolszewicy czapkami przykryć chcieli, a nie zdołali. Mama wydarzenia nieco wcześniejsze – obronę Przemyśla, harcerstwo, generała Zaruskiego.

A równocześnie oboje rodzice głowy mieli otwarte. Dla Polski się trudzili w szkole. Na Śląsku, już powojennym, gdzie nas wola Stalina rzuciła, żywioł niemiecki był wyraźnie widoczny, nawet dla dzieciaka.

W Blachowni i Kłodnicy (lata mojego dzieciństwa) słyszało się ludzi rozmawiających po niemiecku. Wiele codziennych słów, zwrotów funkcjonowało też w osobliwej formie dziwnego, czasem zabawnego melanżu obu języków.

Z czasem to i dowcipy na ten temat się pojawiły. Jakoś w krew mi weszła ta dwujęzyczność - czasem nieporadna, ale funkcjonalna. I nigdy nie przyszło mi do głowy rozróżnienie „my - oni”. Co zresztą uświadomiłem sobie dużo, dużo później.

A jak z tym trzecim pytaniem katechizmu małego Polaka? Dość szybko się zorientowałem, że mieszkam w ziemi, która przez wieki do Polski nie należała. I że tablica na ratuszu głosząca, że „sprawiedliwością dziejową nasze miasto wróciło do Polski” jest dziejową propagandą.

„Ziemie Odzyskane” - mówiło się więc oficjalnie. Gdzieś 1/3 mieszkańców Polski była i jest w takiej sytuacji. Teraz już czujemy się u siebie, choć przecież na sporych obszarach widać zaniedbania płynące z tego, że przez jakieś dwa pokolenia ludzie czuli się tymczasowo.

Wyrastałem w tej części Śląska, gdzie obok tak zwanych „autochtonów” mieszkali „repatrianci”. Niemieckie korzenie miejscowych były raczej skrywane. I to zrozumiałe.

Z czasem, po roku 1956, atmosfera się nieco rozluźniła. Później przychodziły kolejne „odwilże”. Wielu moich kolegów i koleżanek wyjechało z rodzicami „do Rajchu”.

Z czasem, gdy Polska stała się wolnym państwem, wiele rodzin dawnych mieszkańców Górnego Śląska, mogło zdeklarować się jako mniejszość niemiecka.

W parafii, gdzie kiedyś byłem proboszczem, jedna ze Mszy była więc po niemiecku - w całości, z kazaniem włącznie. Nie miałem żadnych oporów. Tym bardziej, że latem jeździłem do Bawarii na zastępstwa.

21 lat temu po raz pierwszy miała miejsce pielgrzymka Trzech Narodów do Zlatych Hor. Dawni mieszkańcy śląskiej ziemi - Niemcy, osiedleni tu Polacy, także miejscowi Czesi. Wypada powtórzyć wyrazy uznania wobec ks. Wolfganga Globischa, inicjatora tych spotkań. Powoli przebijała się jego idea.

Od kilku lat jestem na pielgrzymce do Mariahilf co roku  jako uczestnik i jako reporter opolskiego "Gościa Niedzielnego". Pilnuję, by organizatorzy wywiesili nad bramą trzy flagi symbolizujące obecność trzech narodów - jak mam inaczej wypowiedzieć obrazem tę trojaką obecność?

Takie „inaczej” trafiło się przed rokiem. Kilku mężczyzn zwijało swoje sztandary. Haftowane i dumne. Jeden z polskim napisem „W podzięce M.B. Królowej Polski”, drugi z niemieckim „Deutscher Freundschaftskreis in Schlesien”. A co najważniejsze - między jednymi i drugimi pełna komitywa, chętnie pozowali do wspólnego zdjęcia.

W sobotę 17 września na pielgrzymce Czechów, Niemców i Polaków biskup ostrawski František Lobkovicz, nawiązując do wydarzenia z dnia poprzedniego - spotkania przywódców europejskich w Pressburgu (Bratysławie) - powiedział we wstępie do Mszy św., że to właśnie na takich spotkaniach jak ta pielgrzymka buduje się Europę i jej jedność. Europę nową i chrześcijańską.

Tak, to takie „małe jądro kondensacji”. Jedno z wielu i to bardzo różnorodnych zresztą. Wydaje mi się, że przywódcy europejscy nie całkiem zdają sobie sprawę z tego, że ich spotkania nie miałyby znaczenia, gdyby nie było tych licznych, czasem małych i lokalnych inicjatyw łączących ludzi różnych narodów.

Narodów kiedyś wojujących ze sobą, mających nie całkiem zamknięte rachunki krzywd, z drzemiącymi gdzieś tam resentymentami. Szkoda, że media takim wydarzeniom poświęcają mało uwagi. Albo i wcale.

Wiem, że to mało spektakularne - choć malownicze. Wiem, że dziennikarze niewiele wiedzą na te tematy, lub nie chcą narażać się na różne etykietki.

Wiem, że „dobry news to żaden news” - tę przewrotną zasadę w niejednej redakcji się respektuje. Wiem, że nie przyjeżdżają celebryci ze świata polityki, a jeden czy drugi kardynał (był kiedyś Dominik Duka z Pragi, był Joachim Meissner z Kolonii) to wydaje się za mało.

A jednak „właśnie na takich spotkaniach buduje się nową Europę i jej jedność”.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy