Podczas Nocy Kościołów ks. Marek Trzeciak, proboszcz parafii Matki Bożej Bolesnej i św. Wojciecha w Opolu, opowiadał o swojej pracy misyjnej w Peru, którą rozpoczął w latach 80. XX wieku.
Ks. Marek Trzeciak pracował jako misjonarz w centralnych Andach - Tam w wiosce, jak pojawiał się biały człowiek, to miejscowi wiedzieli, że jest lekarzem, inżynierem albo księdzem - opowiadał były misjonarz. A skoro on wszedł do kościoła, to dla ludzi od razu było znakiem, że jest księdzem. - Kilka punktów na samym początku zdobyłem za to, że jestem z papieskiej Polski - mówił ks. Trzeciak. - Ich badanie, jakim jestem misjonarzem, trwało mniej więcej przez rok. Czułem ich wzrok na plecach. Obserwowali, jak traktuję dzieci, jak się odnoszę do starszych, jak o nich mówię. Po roku udało mi się zdobyć ich zaufanie i do dziś otrzymuję listy, w których piszą „księże Marku kochamy cię, wracaj”.
- Praca na misjach to po prostu duszpasterstwo. Odwiedzanie poszczególnych wiosek, odprawianie Mszy św., spowiadanie, udzielanie I Komunii św., chrzczenie, błogosławienie małżeństw. Pogrzebów miałem mało. Przez 11 lat może cztery. To dlatego, że gdy człowiek umiera mają czuwanie nocne i od razu chowają. Potem księdza proszą, by odprawił Mszę św. - opowiadał ks. Marek Trzeciak.
Wioski, do których mógł dojechać samochodem odwiedzał często, a tam gdzie droga nie prowadziła - rzadziej. - Była taka zasada, że z wioski przysyłają po mnie przewodnika z koniem albo mułem. Oczywiście zawsze prosiłem o muła, bo to taki silnik diesla, czyli mocniejszy niż koń, który się szybciej męczy. Przybywałem do wioski, byłem tam dzień albo dwa, odprawiałem Mszę św., udzielałem sakramentów i wracałem. Na czas pobytu w wiosce najczęściej jedna z rodzin wyprowadzała się z domu, oddając mi swoją chatę - wspominał.
Ks. Marek opowiadał też o zwyczajach związanych z okresem liturgicznym m.in. o wielkopiątkowym zdejmowaniu z krzyża. - Po obrzędach Wielkiego Piątku, wybrani mężczyźni ściągali z krzyża naturalnej wielkości figurę Pana Jezusa. Robili to z wielkim namaszczeniem. Najpierw zdejmowali koronę cierniową, potem wyjmowali gwoździe. Figurę składali do ozdobnej trumny. Na zakończenie odbywał się pogrzeb - wyjaśniła misjonarz.
Niezwykłe były również fiesty, czyli nasze odpusty. Wówczas najważniejszym elementem świętowania były procesje, na które wynoszono z kościoła wszystkie figury i obrazy. - Procesja jest dla nich ważniejsza od Mszy św. Trwa nieraz nawet kilka godzin - opowiadał ks. Trzeciak.