Szkolnemu emerytowi wypada dostrzec koniec roku szkolnego, czy - jak mówią dzieci: koniec szkoły.
Przyszedłem na świat w nauczycielskiej rodzinie. Mama i Tato po przedwojennych, jeszcze galicyjskich seminariach nauczycielskich. Z ambicjami, które wtedy były bardzo żywe. Jakie można było mieć ambicje w powiatowym miasteczku w Bieszczadach? Przede wszystkim ambicje budzenia w dzieciach ciekawości świata. Tato czynił to na polu fizykalno-przyrodniczym. Mama – na językowo-literackim. W jej wydaniu nawet gramatyka była ciekawa. I żyli dostatnio. A dziś? Dziś nauczyciele zostali poddani presji godzin – żeby uzbierać tyle, aby i tak żyć na poziomie niższym, niż moi rodzice w porozbiorowej Polsce. Dla nauczycieli szkół wiejskich wynika z tego konieczność dojazdów, by godzin na przeżycie starczyło. Przez lata budowana struktura specjalizacji przedmiotowej bierze w łeb, bo kierunków trzeba mieć kilka – a to już żadna specjalizacja. Nie mówiąc o monstrualnym rozroście szkolnej biurokracji.
Przyszedłem na świat w nauczycielskiej rodzinie i od dziecka słyszałem dysputy rodziców (także ciotek i stryjków, również nauczycieli) na temat reformy oświaty. W umyśle dziecka zrodziło się jakieś niezdefiniowane przeświadczenie, że szkoła i w ogóle oświata jest czymś, co wciąż trzeba poprawiać. Coś w tym jest. Ale z czasem zacząłem podejrzewać, że pies goni własny ogon. Jest reforma, którą trzeba nieomal natychmiast reformować. Tę reformującą też trzeba. Potem przyszło zrozumienie (już byłem w liceum), że reforma w szkole jest możliwa w perspektywie lat co najmniej jedenastu – tyle trwał cykl podstawowy i licealny. A teraz co widzę? Reformy nakładają się na siebie bez żadnej perspektywy czasowej – jedna dobrze niezaczęta, już kolejna. Bywa że sprzeczna z poprzednią. I ze zdrowym rozsądkiem. Jakby komuś zależało na zniszczeniu i tak chorego systemu.
To widzenie dziecka z nauczycielskiej rodziny. Na to nakłada się widzenie duszpasterza i katechety zaprawionego w pracy z przedszkolakami, z dziećmi i z młodzieżą. Wiem zatem, że nauczanie wymaga szerokiego horyzontu myślowego. Od matematyki przez historię po biologię. I po religię. Z przerażeniem obserwowałem w ostatnich latach mojej szkolnej pracy, jak niezrozumiałe dla dzieci stają się odniesienia do historii, do matematyki, do fizyki – te trzy obszary wykorzystywałem w katechezie najczęściej. Obserwuję, jak dzieci przestają być ciekawe świata i rządzących nim mechanizmów. Nie rozumiejąc działania siły tarcia, nie wiedząc, że istnieje siła bezwładności, nie znając mechanizmu siły odśrodkowej – nie można być dobrym kierowcą. Oczywiście to tylko mała ilustracja z jednej dziedziny. A sprawy biologii i środowiska? A sprawy społeczne, których bez znajomości historii pojąć nie można? Czy orientując się coraz mniej w sprawach świata materialnego, kolejne pokolenia będą w stanie zdobyć jako taką orientację sięgającą ponad czas i przestrzeń? Wiara na czym budować będzie?
Do czego nawołuję? Przestańcie majstrować przy tak delikatnej, a zarazem tak wrażliwej materii, jaką jest oświata. Nawet przy katechezie nie majstrujcie już więcej. Młode pokolenie potrzebuje twardego gruntu pod nogami, a nie spękanego, cienkiego i falującego lodu, który oparciem być nie może.